I tak jest w „Sztuce zbrodni” – ekranizacji znanych w Polsce „Pocztówkowych zabójców” amerykańskiego herosa bestsellerów Jamesa Pattersona i szwedzkiej heroiny Lizy Marklund. Swoją drogą przetłumaczyć tytuł „Postcards Killings” na banalną „Sztukę zbrodni” to mistrzostwo świata, a nawet Polski. Film obejrzeć można na Playerze (po HBO i Netfliksie pora na ten coraz mocniej rozpychający się serwis VOD), a jest to pewna ciekawostka. Nie dość, że to ekranizacja popularnej książki, nie dość, że smaczni aktorzy, m.in. Famke Janssem, to jeszcze film wyreżyserował Danis Tanovic, bośniacki laureat Oscara za bardzo autorskie kino. I jak mu poszło? Bardzo średnio niestety.
Tak więc amerykański policjant rusza do Europy, bo w czasie miesiąca miodowego w Londynie zamordowano jego córę i zięcia. Już niebawem okazuje się, że to jedno z serii morderstw w różnych europejskich miastach. Wszędzie giną pary, wszędzie ich ciała upozowane są na dzieło sztuki, wszędzie najpierw pocztą przychodzi zapowiedź do lokalnego dziennikarza. Policjant rusza do boju, a wkrótce zaczyna mu pomagać pani dziennikarka ze Sztokholmu.
Plusy? Film jest ładnie nakręcony i mimo skakania po różnych miastach reżyser uniknął zamienienia całej historii w przewodnik po Europie dla dzielnych amerykańskich turystów. Minusów jest niestety znacznie więcej. Przede wszystkim mamy tu dużo bogatszą książkę wprasowaną w film, choć przydałby się serial. Skaczemy więc z miejsca na miejsce, ze znaczenia jednego dzieła sztuki na drugie, po łebkach i na skróty. Akcja gania po Europie jak w Bondzie, tyle, że o ile tam o taką ganiankę chodzi, to tu niekoniecznie.
Sama zbrodnia jest do tego przekombinowana, tak bardzo, że przykrywa nam i śledztwo, i całą podszywającą ją psychologię rodzinną. Do tego postać dziennikarki wydaje się tylko bez sensu dodanym ukłonem w stronę Lizy Marklund. Aktorzy? Średnio. Kompletnie nie wykorzystano też motywu konfrontacji Amerykanina z policjantami z różnych krajów, różnych jak te kraje. Swoją drogą najbardziej luźny typek to... Niemiec, a obcość kulturowa Europy jest tu podkreślana tak bardzo, jakby chodziło o Marsa.
Cóż, miał być miks amerykańskich tempa i intrygi, szwedzkiego mroku i bośniackiej oryginalności. A wniosek jest smutny – niech każdy najlepiej robi swoje. Ale oddzielnie.
