I to dzisiaj, w czasach, kiedy pielęgnujemy dziatwę i znacznie dogłębniej - popadając często-gęsto w rodzicielską paranoję - i znacznie dłużej niż dawniej. Bo też i tej dziatwie nie bardzo chce się dorastać tak do końca i uciekać na swoje, co nie dziwi, bo w końcu bycie wiecznym dzieckiem przyjemne jest nadzwyczaj. Tyle, że jako rodzice wpadamy wtedy w taką pułapkę, jak mamusia Daniela, bohatera “Zbrodni rodzinnych”, której niezmiernie trudno jest trzeźwo oceniać rzeczywistość. Banał – racjonalizuje swoje zachowania, niewygodne argumenty chowa na dno szuflady i wszystko interpretuje życzeniowo. I jak zwykle w takich sytuacjach nadchodzi moment, kiedy musi zakwestionować wszystko, co dotąd udało się jej zbudować i z czego była tak dumna. I jeszcze raz przeinterpretować sobie w głowie, co to znaczy sprawiedliwość. A to piekielnie trudne.
“Zbrodnie rodzinne”, cieplutka premiera Netfliksa, sprzedawana jest ludowi jako argentyński miks thrillera z dramatem sądowym. Nic z tych rzeczy. O thrillerowych emocjach możemy zapomnieć, a dramat sądowy przy tamtejszej procedurze nie ma szans wypalić. Bo dramaty sądowe udają się tak naprawdę tylko w systemie z ławą przysięgłych - gdzie cały proces zmienia się w prawniczy teatrzyk i grę emocjami. “Zbrodnie” to rodzinny dramat – w którym obserwujemy, jak rozsypuje się familia wydawałoby się eksportowa. Bo jak tu się nie rozsypać, gdy ukochany jedynak, którym kiedyś tak się chwaliliśmy przed światem całym, to same problemy.
Tak więc tata jest inżynierem, mama udziela się towarzysko wśród nobliwych pań z Buenos Aires. W domu jest jeszcze gosposia z synkiem. Syn mieszka oddzielnie - trzydziestolatek, zakładający upadające firmy, trochę żerujący na rodzicach, trochę roztapiający się w używkach. Pewnego dnia zostaje zatrzymany, m.in. za gwałt na byłej żonie, która uciekła od niego z dzieckiem. Matka rzuca się na ratunek synowi.
Arcydzieło to nie jest, ale bardzo milutkie zaskoczenie. To taki klasyczny filmowy slow food, trzeba go smakować, nie ma tu zwrotów akcji i innych wygibasów, dopiero w końcówce wszystko mocno przyspiesza, jakby twórcy z maratonu przerzucili się na sprint... No i wymaga skupienia, bo chronologia jest powykręcana. Ciekawa jest filmowa robota – sporo opowiada się tu obrazami, jak w początkowej ekspozycji rodzinnych fotografii w domu naszych herosów, po której wiemy już prawie wszystko.
Największy skarb filmu to Cecilia Roth, gwiazda pana Almodovara, w roli mamy. I tak to jest, że czasami wszyscy inni aktorzy mają pecha. Grają świetnie, bez żadnej fałszywej nuty. Ale zapamiętamy tylko panią Roth.
