Chciałem szczerze przysposobić sobie na ten felietonik jakąś świąteczną produkcję - ale w tym roku ten wigilijny pakiet to wyjątkowa lichota. Za to trafiły nam się takie smakołyki, jak choćby “Ma Rainey” – ekranizacja nagradzanej gorliwie sztuki teatralnej, do tego z ostatnią bodajże rolą pana Chadwicka Bosemana, który zmarł parę miesięcy temu młodo i nagle.
I jak wyszło? Ciekawie, choć drobne grzeszki są - za to na pewno bardzo teatralnie. Klaustrofobiczna sceneria paru pomieszczeń, grupka kilku osób i cała moc ukryta w rozmowach - takie wyzwania z reguły jedni kinomani łykają ze smakiem, inni się krztuszą... Teraz też oglądamy tak naprawdę podrasowany teatr – podrasowany, bo twórcy takich filmów mają do dyspozycji grę zbliżeniami, w teatrze nieosiągalną. Tym razem dostajemy też nieźle ganiającą kamerę i żwawy montaż, ale teatralność przebija. Szczególnie, że parę mocno symbolicznych chwytów jest tu trochę za prosto wymyślonych.
Tak więc przenosimy się do Chicago drugiej połowy lat 20-tych. “Matka bluesa”, Ma Rainey, razem z zespołem nagrywa kilka utworów. Jest wielką gwiazdą wśród Afroamerykanów, jej biały menadżer wie, że płyta może być komercyjnym hitem. Tymczasem w zespole się gotuje – część muzyków godzi się z rolą akompaniatorów, ale jeden, trębacz młody i utalentowany, aż kipi ambicjami. Poza talentem ma jednak i wielką traumę, która gotuje mu głowę... Kiedy wszyscy lądują w studiu zaczynają się pogwarki o życiu, miłości, rasowym piekle, muzyce. I robi się gorąco.
Bo zaczynają się psychiczne zapasy – każdy chce tu każdego na swój sposób wykorzystać. Ma wie, że dla białych jest tylko śpiewającą dla kolorowych Murzynką, ale przynoszącą złote góry. I potrafi to odwrócenie ról wygrać. Ambitny młodzian czuje, że Ma może być jego życiową trampoliną. Ogólnie więc zaczyna zgrzytać – jak to między ludźmi, którzy interesy mają sprzeczne i w takiej bitwie zająć chcą jak najlepsze miejsca. A to już znamy doskonale – bo dotyczy i nas, Polaków-szaraków.
Takie filmy to zwykle aktorskie fajerwerki, tak jest i tym razem. Magnetyczna jest Ma, czyli Viola Davis, choć kontekst ciągnie nas w stronę pana Bosemana – słynnej “Czarnej pantery” Marvela. Zagrał wielką rolę, udało mu się pokazać całą szarość postaci, w której dobro przetykane jest złem, której kibicujemy, ale która nas drażni jednocześnie. I tym bardziej szkoda, że to jego rola ostatnia.
