Zobacz wideo: Odkrywamy Bydgoszcz. Bartodzieje kiedyś i dziś:

Uszczypliwe powiedzonko na temat statystyki głosi: „Kiedy wychodzisz ze swoim psem na spacer, to średnio macie po trzy nogi”. Sądzę, że z takiego ujęcia sprawy nie byłby zadowolony ani pies, ani jego pan czy pani. Podobnie jak Fordoński Ruch Oporu nie jest kontent z wyjaśnień Anny Rembowicz-Dziekciowskiej, szefowej Miejskiej Pracowni Urbanistycznej w Bydgoszczy, która na konferencji prasowej, omawiając nowe „Studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego miasta”, powiedziała, że dla terenów mieszkaniowych wskaźnik powierzchni zieleni ustalono na poziomie aż 40 procent.
Średnio 40 procent zieleni na terenach mieszkaniowych to rzeczywiście dużo. Ale, jak w tym powiedzonku o panu i psie na spacerze, nie wszystkich ta statystka uspokoi. Fordoński Ruch Oporu i społecznicy z proekologicznego stowarzyszenia MODrzew między innymi bronią przed drwalami blisko siedmiu hektarów lasu, który ostał się w Nowym Fordonie pomiędzy ulicami Fordońską, Kaliskiego, Bydgoskich Olimpijczyków i przecinającymi ów las ulicami Andersa i Szlakową.
Szefowa Miejskiej Pracowni Urbanistycznej odpowiada obrońcom fordońskich sosen, że w planach rozwoju miasta trzeba rekomendować takie rozwiązania, które będą sprawiedliwe społecznie, a więc które nie sprawią, że jedni mieszkańcy będą mieszkać w bloku otoczonym parkiem, podczas gdy inni nie będą mieli żadnego dostępu do terenów zielonych.
Święta prawda. Jak jednak ma to wyglądać w praktyce, w odniesieniu do omawianych siedmiu hektarów lasu w Nowym Fordonie? „Projekt studium zakłada, iż tereny zieleni będą przesunięte bardziej na północ i zachód i bardziej zbliżone do zabudowy usytuowanej przy ulicy Bydgoskich Olimpijczyków” – tak streszcza reporter „Expressu” odpowiedź dyrektorki MPU, dopisując na końcu: „uspokaja Anna Rembowicz-Dziekciowska”.
Nie wiem, jak zareagowali na to aktywiści z Fordońskiego Ruchu Oporu i MODrzewia, lecz mnie to tłumaczenie nie uspokoiło ani trochę. Co bowiem oznacza sformułowanie „tereny zieleni będą przesunięte bardziej na północ i zachód”? Brzmi to niczym racjonalizatorski pomysł Jerzego Dobrowolskiego, „wiecznego” dyrektora w komedii Barei „Poszukiwany, poszukiwana”. Tenże, stojąc nad makietą planowanego osiedla, bierze do ręki elementy symbolizujące jezioro i wieżowiec, przestawia je i z satysfakcją wyjaśnia: „Jezioro damy tutaj, a ten [wieżowiec – J.R.] niech sobie stoi w zieleni”.
Przesunięcie w tym punkcie Nowego Fordonu terenów zielonych nie oznacza nic innego, jak wycięcie kilkudziesięcioletnich drzew i posadzenie młodnika trochę dalej. A zatem operację, która może się udać za jakieś trzydzieści lat. Wtedy dopiero pacjent (czyli fordoński las) znajdzie się w kondycji porównywalnej do obecnej. Pięćdziesięcioletni dziś statystyczny (ale mam nadzieję, że wciąż dwunożny) mieszkaniec okolicznego osiedla, słysząc takie tłumaczenia, może tylko smętnie westchnąć: „Czy ja tego dożyję?”
Z drugiej strony, zdaję sobie sprawę, że siedem hektarów lasu w pobliżu ulicy Fordońskiej to bardzo atrakcyjny kąsek dla deweloperów. Ich naciski na urzędników są silne i miasto, także w interesie mieszkańców, nie może tych głosów lekceważyć. Ze starcia miasta z ruchami mieszkańców i stowarzyszeniami proekologicznymi z jednej strony, a biznesmenami z drugiej strony powinien więc wyłonić się złoty środek. I nie mam tu na myśli połaci żółtego piasku, która pozostała po wykarczowaniu sosen. Dopóki harwestery i buldożery nie wjadą pomiędzy drzewa w Fordonie, plan jest tylko planem. Można go zmienić w dowolnym czasie, nawet jeśli wcześniej dwukrotnie przeszedł konsultacje społeczne. I do tej zmiany nie potrzeba „wiecznego” dyrektora z filmu Barei.