Uczciwie dodam, że niedola księgarzy nie jest czymś nowym ani właściwym jedynie bydgoskim czy szerzej: polskim realiom. Na dowód parę zdań z wydanej w 1937 roku powieści science fiction „Dwa końce świata” autorstwa Antoniego Słonimskiego (tak, tak - poeta skamandryta także tym gatunkiem się parał). Słonimski opowiada w niej o zagładzie ludzkości w połowie ubiegłego stulecia za sprawą zabójczych Niebieskich Promieni, którymi świat zaatakował urażony grafoman. Zapowiedzianą na falach radiowych apokalipsę poprzedzają sceny ogólnoświatowego rozprzężenia w obliczu rychłej zagłady, która wpierw ma dotknąć angielskiego Birmingham, gdzie władający straszliwą bronią psychopatyczny literat został najbardziej spostponowany: „Panika ogarnęła ludzkość. Armia Zbawienia urządziła ogromny pochód przez miasto. Ofiarą tłumu padła również księgarnia Denbry. Była to w ogóle pierwsza księgarnia od początku świata rozgrabiona przez tłum, gdyż znaną jest rzeczą, że w czasie rozruchów tłum rabuje wszystkie sklepy z wyjątkiem księgarń”.
We współczesnym świecie również to nie rabusie stanowią zagrożenie dla tradycyjnych księgarzy. Ich katami są... oni sami, działający w Internecie. Co ciekawe, internetowi kaci gotowi są ciąć toporami także gałęzie, na których siedzą. Przekonałem się o tym parę razy, kupując w księgarni tę samą pozycję, którą ta sama firma handluje w Internecie. Książka zamówiona przez Internet z odbiorem np. w tradycyjnej księgarni tejże firmy potrafi być o jedną trzecią tańsza niż egzemplarz zdjęty z prawdziwej półki i zaniesiony do prawdziwej kasy. Ponad 30 procent narzutu względem sprzedaży w sieci - toż to rozbój w biały dzień! A dla klienta nauczka, by kupować wyłącznie w wirtualnych księgarniach.
Tracą na tym sieciówki, jeszcze więcej tracą mali, niezależni księgarze. Ci bitwy na ceny z sieciówkami, w realu czy wirtualu, z pewnością nie wygrają. Bydgoskie niedobitki postanowiły bronić życia, wywierając presję na miejski samorząd i domagając się odeń m.in. nadzwyczajnej obniżki czynszu dla księgarń działających w lokalach komunalnych. W niedawnym wystąpieniu na sesji rady miasta lider niezależnych księgarzy przywołał przykład Warszawy, Gdańska i Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie czynsze księgarzom obniżono ponoć o całe 90 procent.
Cóż, gotów jestem zgodzić się z argumentem, że księgarnie to nie lumpeksy i powinno się je wspomagać w ramach wspierania tzw. kultury wysokiej. Jednakże pod warunkiem, że taką kulturę rzeczywiście krzewią.
Dlatego postanowiłem urządzić sobie spacer badawczy po śródmieściu, by sprawdzić, jak to księgarskie krzewienie kultury wygląda na co dzień. Tym „co dzień” był czwartek, późne popołudnie przy ładnej pogodzie, a zatem pora, w której po śródmieściu kręciło się sporo ludzi. Po śródmieściu owszem, ale bynajmniej nie po księgarniach. W czterech ostatnich dziuplach z książkami, które się na bydgoskiej starówce uchowały (księgarnie na Gdańskiej, Focha, Jezuickiej i antykwariat na Starym Rynku), tylko w jednej był jeszcze jeden klient oprócz mnie. I tylko w tej jednej właśnie ktoś z obsługi zainteresował się mną, gdy kręciłem się pomiędzy regałami. W innych miejscach personel a to zajmował się pogaduszkami między sobą, a to tkwił z nosem pochylonym nad ekranem komputera. Choćby z nudów zagadali do klienta, zapytali, czego szuka, ale nic z tych rzeczy!
Nie będę operował nazwami księgarń, bo nie chcę sprawiać wrażenia sadysty, który tonącego wpycha pod wodę, ani z drugiej strony, ratownika, który tylko jednemu z tonących rzuca koło. Tak się jednak złożyło, że także tylko w tej jednej księgarni działo się coś, co wychodziłoby poza codzienną rutynę handlu książkami. Był w niej mianowicie Pan Autor, tak się złożyło, że bydgoszczanin i bydgostianista, który podpisywał swoją nową książkę i prowadził ożywioną rozmowę z przyszłym czytelnikiem. Dodam, że nie byłem nim ja, ale dodam też, że wspomnianą książkę tam, nie w Internecie, kupiłem i był to jedyny zakup, na jaki się podczas badawczego spaceru skusiłem. I wreszcie, ta sama księgarnia - dzięki potykaczowi - jako jedyna potrafiła znaleźć sposób na zwrócenie na siebie uwagi przechodnia, który kroczy przez miasto bez ściśle wytyczonego celu. Pozostałe punkty przegrywały pod względem zewnętrznej reklamy nawet z wszędobylskimi i w związku z tym tak opatrzonymi dla bydgoszczan żabkami.
Puenta z opisu mej wyprawy wynika jasno. Samorząd powinien wyciągnąć rękę do niezależnych księgarzy, lecz tylko takich, którzy na co dzień, nie od święta, są krzewicielami kultury, aktywnymi i potrafiącymi dostosować się do kulturalnych wymogów współczesnego świata. Księgarzom, którzy odejdą od koncepcji sklepu z książkami w stronę klubu, być może skupiającego miłośników jednego gatunku literatury (fantasy, science fiction, kryminału etc.), z fotelami, stolikami, parzoną smaczną kawą i przede wszystkim rozmową.
Tym zaś księgarzom, którzy oferują jedynie same, choćby najciekawsze książki na półkach pogrążonych w sennej ciszy, nawet całkowite zwolnienie z czynszu nie pomoże. Ich czas już minął...
