Konia z rzędem temu, kto po tej debacie zachwiał się w swoim wyborze.
Wezwanie do debaty rzucił Karol Nawrocki, odpowiedział Rafał Trzaskowski i wydawało się, że zewrą się właśnie ci dwaj panowie (przypomnijmy, że debata wszystkich zaplanowana jest na 12 maja w TVP), ale wyszło jak zwykle: larum zagrali i w Końskich zjawili się na wyprzódki także inni pretendenci. Od tego momentu było wiadomo, że będziemy świadkami czegoś na kształt wybiegu dla modelek – będą miny, kreacje i makijaż. I było to wszystko plus okrągłe zdania. Najciekawiej, bo jajcarsko wypadło dwóch kandydatów – Stanowski i Maciak; pierwszy starał się grać swoim wizerunkiem medialnego rozrabiaki, choć dowcip niektórych wypowiedzi był raczej z tych ciężkawych, a drugi – mister no name nie starał się, byśmy lepiej go poznali. Pozostali byli przewidywalni jak smak pomidorowej. Smutne to bardzo.
Nigdy nie byłam fanką takich spektakli, choć od sławetnej debaty telewizyjnej Nixon – Kennedy utarło się, że tak trzeba, że to must have każdej kampanii wyborczej. Może gdyby jednak byli tylko we dwóch? W samo południe?
Główni antagoniści wytrenowani zostali przez swoje sztaby, poznali chwyty i sztuczki, przyswoili bon moty i gadżety, etykietki i łatki. I co z tego? Ano nic. Przed nami jeszcze 37 dni do pierwszej tury. Na szczęście po drodze mamy święta i majówkę, na chwilę pozwolą nam odpocząć ci państwo od siebie.
Równocześnie z debatą szedł na innym programie film „Mission Imposible”. Przypadek? Nie sądzę.
A jednak będziemy musieli wybrać…
