Wszystko to mogą być ważne dla życiowych wyborów kwestie, ale niekoniecznie decydujące. Mam na to przykład w mojej rodzinie, która mieszka w Chwaszczynie - dużej (prawie 4 tysiące mieszkańców) kaszubskiej wsi w gminie Żukowo. Kto nie zna Kaszub, niech przyjmie do wiadomości, że nie jest to u diabła na kuliczkach, jak mawiają, za przeproszeniem, Rosjanie, tylko niewiele więcej niż 10 kilometrów od rogatek Gdyni. Z Chwaszczyna do Gdyni jeżdżą miejskie autobusy, we wsi jest szkoła podstawowa.
Sprawdź ceny. Przepłacasz czy nie?
Moja rodzina z Chwaszczyna to starsze małżeństwo mieszkające w domu u córki z dwójką kilkuletnich (zerówka i podstawówka) dziewczynek. Ojciec dziewczynek pracuje za granicą, ich dziadek od lat cierpi na chorobę Parkinsona i wymaga opieki, której nie może mu zagwarantować również chorująca żona czy zabiegana, pracująca zawodowo córka. Do tej pory korzystali z doraźnej pomocy. Teraz, gdy fala uchodźców dotarła także na Kaszuby, liczyli, że znajdą kogoś do pomocy na stałe. I rzeczywiście pojawiła się nadzieja na takie rozwiązanie. Do fizjoterapeutki, która zajmuje się rehabilitacją starszego pana z chorobą Parkinsona, zgłosiła się uciekinierka z 270-tysięcznego Chmielnickiego na Ukrainie Zachodniej, która deklarowała, że pilnie przyjmie pracę w Polsce. Pani ta, z zawodu pielęgniarka, pozostawiła w ojczyźnie męża i dorosłego już syna, a do naszego kraju zabrała ośmioletnią córeczkę, która uczyła się w szkole muzycznej.
Z perspektywy członków mojej rodziny układ wydawał się wymarzony. Pielęgniarka zajęłaby się chorym i pomogła w utrzymaniu domu w porządku, a w zamian mogłaby liczyć na darmowe zakwaterowanie i wyżywienie, polskie koleżanki w podobnym wieku dla ośmiolatki z Ukrainy i 2500 złotych, zaproponowane uchodźczyni jako wynagrodzenie za pracę. Niestety, do porozumienia nie doszło. Pani z Chmielnickiego przyjechała wprawdzie do Chwaszczyna na rozmowę, ale nie spodobało się jej, że do przystanku autobusowego trzeba przejść spory kawałek i nie jest pewne, czy w miejscowej szkole zbierze się wystarczająco dużo ukraińskich dzieci, by nie trzeba ich było dowozić na naukę do gminnej szkoły w Żukowie.
Od tamtego spotkania minęło kilka dni. Na razie nikt nowy z uchodźców mieszkaniem i pracą w domu w Chwaszczynie się nie zainteresował.
Dlaczego zdecydowałem się opowiedzieć tę historię? Nie dlatego, by komuś obrzydzić pomoc dla uchodźców. Warto sobie natomiast uświadomić, że nie wszyscy Ukraińcy, którzy docierają do Polski, to desperaci uciekający ze zbombardowanych domów, którzy w pośpiechu zdążyli zabrać z niego tylko byle jak spakowany plecak. Oprócz nich są ludzie mający jakieś zabezpieczenie finansowe i w związku z tym mniej skłonni do złapania pierwszej z brzegu oferty pracy i czterech kątów do zamieszkania. Nie znaczy to wcale, że są nam, Polakom, niewdzięczni za pomoc. Po prostu stać ich na dłuższe poszukiwania swego nowego miejsca na ziemi i nie powinniśmy mieć im tego za złe.
