A strategie wobec śmierci przyjąć można w takiej sytuacji oczywiście różne – pogodzenia się z tym, co nieuchronne, odjazdu w stronę kompletnej apatii, ucieczki, szamotania się do upadłego… Para bohaterów „Nocy w raju” ląduje właśnie w takiej życiowej kropce. Mają parę dni, żeby jakoś się w tym znaleźć. Często powtarzają sobie, że szkoda czasu na głupie pytania, na które odpowiedzi są oczywiste. Ale paradoksalnie czasami w życiu fajnie jest, kiedy ktoś nam takie właśnie oczywiste pytania zadaje.
„Noc w raju” to produkcja koreańska i to dosyć dziwaczna, ale Netflix lubi nas od czasu do czasu zaskakiwać. Dziwaczna, bo ten film to dosyć cudaczny zlepek i leciuchnego kina gangsterskiego z dalekiej Azji - z oceanem krwi i przemocy tak słonej, że w Hollywood i Europie filmowcom berety spadają - i uroczego kina wyciszonego i ciężkiego, w przerwach między kolejnymi jatkami, i czegoś w rodzaju koreańskiego „Pulp Fiction”. Dla mnie, szczerze mówiąc, finalnie jest to z lekka ciężkostrawne, ale parę sekwencji udało się czarująco.
Tak więc wszystko zaczyna się w Seulu. Wybitnie utalentowany gangster średniego szczebla i dusza człowiek przy okazji zostaje prawie podkupiony przez konkurencję. No a to rozpoczyna wojnę bandyckich klanów. Pierwszymi ofiarami są chora siostra naszego herosa i jego przeurocza siostrzenica, co oczywiście niemożliwie nakręca spiralę przemocy. Nasz bohater w pewnym momencie zostaje wysłany przez swojego szefa na coś w rodzaju urlopu przed dalszą ucieczką do Rosji. Trafia do wakacyjnego raju – na wyspę Czedżu – ale zdecydowanie po sezonie. Zamieszkuje w domu gangusa tuż przed emeryturą i jego pięknej, ale nieuleczalnie chorej córy. Nie wie, że w Seulu ustalono, ż jego śmierć będzie gwarantem rozejmu.
Cóż, film jest na pewno solidnie zrobiony – i jeżeli chodzi o sceny pościgów czy bijatyk, i momenty, kiedy nasza para kontempluje siebie i wyspę. Może nawet w tych drugich sekwencjach tę solidność widać bardziej – bo niektóre kadry naprawdę urzekają malarskością. Nie do końca kupuję za to całą sferę ideolo – to mierzenie się człowieka z ostatecznym, poświęcenie dla kogoś w świecie nihilizmu, ogarnianie tematu śmierci itd. Akcja ostatecznie przykrywa całą resztę, zresztą momentami średnio wiarygodną.
Sceny akcji są za to efekciarskie, choć po azjatycku specyficzne. Tabuny bandziorów w garniturach ganiają się widowiskowo – ale nie da się ukryć, że dla Europejczyka to dosyć groteskowa poetyka. Tak jak zresztą i aktorstwo, nieznośnie drażniące przerysowaniami. Konstruowanie postaci jest tu z naszego punktu widzenia rachityczne, a nawet nieco komiczne. Krótko mówiąc – smakołyk dla amatorów. Jak ktoś tego typu azjatyckie kino kocha, będzie miał wieczór marzeń. Jak ktoś nie kocha, to będzie długo dumał, co to właściwie było?
