Chomikom współczujemy więc szczerze, choć przecież my też chomiczejemy i gnuśniejemy w rutynie naszej codziennej. Choć szczerze mówiąc nie zawsze jest to problem - w końcu wszystko zależy od tego, jak okazały mamy kołowrotek. U bohatera filmu „Nikt” jest on lichutki, a rodzina i reszta ludzkości ma biedaczynę za nieudacznika i miękiszona. My zaś mamy wrażenie smutne, że nasz antyheros niknie z każdym dniem. Do czasu oczywiście, bo czasami szaraczek polny zmienia się w tygrysa.
Ładny start? A jak, po zgrabnej sekwencji otwarcia miałem nawet wrażenie, że dożyliśmy jakiejś nowej wersji „Upadku” epoki potrumpowej. Ale wrażenia zgasły mi szybko, bo „Nikt” – świeżutka premiera w polskich kinach - z każdą minutą odjeżdżać zaczął w stronę kina czystej akcji. I choć takich filmów nie lubię szczerze i unikam dyskretnie, to tym razem jednak z każdą minutą unikać przestawałem. Bo „Nikt” to kino tak dziwaczne w tej swojej akcyjności, że aż surrealistycznie urocze.
Tak więc poznajemy rodzinę naszego bohatera. Tata, mama, córa i syn. Tata wstaje co dnia świtem i mija się z życiem. Wykonuje ileś tam rutynowych czynności w domu i firmie teścia, zresztą i tu, i tu wszyscy ważą go sobie bardzo lekce. Pewnej nocy rutyna zostaje złamana, bo do domu naszej rodziny dostaje się para włamywaczy. Tata ma szansę zdrowo im przyłożyć, ale na oczach rodziny odpuszcza, co popularności mu nie przynosi, zwłaszcza u syna. Ale ostatecznie coś w nim pęka i tata rusza w miasto. A tam roznosi w pył gromadę rosyjskich bandziorów, co zaczyna budzić u nas podejrzenia pewne, że ta skórka szaraka to jednak przykrywka.
Trudno dywagować nad filmem, który tylko łudzi nas pozorami czegoś pod powierzchnią. Czyli na początku refleksją nad tym, do czego może doprowadzić nasze codzienne roztapianie się w szarości i poczucie krzywdy wobec świata, a w fazie drugiej dumanie nad tym, czy długo da się żyć w cudzej skórze. Tyle, że w zamian dostajemy cudną formalnie zabawę przemocą, aż po granice groteski. I trzyma nas to w fotelu, choć fabularnie to wszystko wtórne do bólu. Cóż, najwyżej zostaniemy z kacem, że ten balecik śmierci nam się podobał.
Ukłony więc przede wszystkim za dwie rzeczy. Po pierwsze za rzemiosło. Ekspozycja przedstawiająca nam życie bohatera w szybkim montażu jest na tyle zmyślna, że wręcz sugeruje kino z zupełnie innej szuflady. No a sceny akcji są sprawione bardzo przyzwoicie. Po drugie - aktorzy. Ciężko się w takim filmie rozgrzać, ale drugi plan skrzy się ciekawostkami - bo mamy tu perełki, od rosyjskiego giganta Aleksieja Sieriebriakowa (tak, tak, to ten pan od „Ładunku 200”, „9 kompanii” i „Lewiatana”) po stareńkiego już Christophera Lloyda. Samego tatusia gra Bob Odenkirk – uroczy aktor, potrafiący zagrać kwintesencję życiowej szarości. Dzięki czemu my, wszystkie szaraki świata, mamy chwilę radości.
