Krótko – „Smoleńsk” pełen jest sugestii i o zamachu, i o jego powodach, i o zacieraniu śladów. I pewnie z tego powodu dla jednej strony wojny polsko-polskiej będzie to tylko upiorne political-fiction robione z narodowego dramatu. Tyle, że kino zaangażowane można zmajstrować filmowo smacznie, a może wyleźć z tego zakalec. Jak Antoniemu Krauze.
A dlaczego? Z wielu powodów. Po pierwsze sam pomysł na fabularną ośkę – historia dziennikarki ze stacji dla lemingów, która przeżywa przemianę i odkrywa, kto szczuł i co było grane… Już sam pomysł z lekka mnie zaniepokoił, bo trącił „Człowiekiem z marmuru”, ale jakby dobrze to pokazać, to mogłoby chwycić. Tyle, że tu cała ta przemiana schowała się za fabularyzowaną kroniką zamachu, a postać dziennikarki okazała się tak płaska, że nie ma szans kogokolwiek porwać.
Po drugie, według pierwszych zapowiedzi, miał to być film nie tyle o zamachu, co o manipulacji, która sprawiła, że Polacy łykali jak dorodne gęsi to, co wciskał im niecny rząd i cyniczne media. No i owszem, ta manipulacja niby jest pokazywana, ale tak karykaturalnie, że nie czujemy diaboliczności, tylko żałość.
I z tym się wiąże to, co po trzecie – „Smoleńsk” to niestety trochę takie bieda kino. Co zresztą specjalnie nie dziwi, bo przecież twórcy filmu problemy ze zdobywaniem środków mieli ogromne i „Smoleńsk” powstawał poza oficjalnym wspomaganiem. I tak na przykład centrum zła, filmowa telewizja TVM – pralnia mózgów lemingów – przypomina tu raczej telewizję osiedlową, grozy więc specjalnie nie budzi. No a te słynne efekty, co to ponoć opóźniły premierę… Hollywood na kolana nie padnie.
Po czwarte „Smoleńsk” tak przeładowano materiałami dokumentalnymi, że całość zmienia się w niby kronikę, przetykaną fabularnymi kawałkami. Jest wzruszająco i podniośle, ale nie ma tu napięcia i tajemnicy, bo wszyscy wiemy, co będzie za chwilę. A bez tego siada intryga.
Po piąte zgrzytają nierówności obsadowe – nie chcę już pisać o biednej pani Fido, bo wszyscy na nią skaczą, chyba nawet trochę przesadnie. No a kto się wybija? Pan Jerzy Zelnik, który co czas jakiś przypomina sobie, że jest również świetnym aktorem. No i po szóste, po siódme…
Co by jednak nie gadać, obstawiałem, że przy tym napięciu, tych debatach i o narodowej tragedii, i o samym filmie, będziemy jednak mieli w kinach tłok, a na widowni rękoczyny. I nieważne nawet, jak ten film panu Krauze wyjdzie.
I tu zaskoczenie. Pierwszy weekend – prawdziwy sprawdzian każdego filmu - wypadł przy tym zadęciu rachitycznie. 108 tysięcy widzów wrażenia nie robi, bo to kilkakrotnie mniej niż komercyjne hity. Film o „dniu, w którym zatrzymała się Polska”, niestety sam Polski nie zatrzymał.