Bo Ted Bundy – chyba najsłynniejszy na świecie seryjny morderca – potworem był lekko nietypowym. I może dlatego jeszcze bardziej potwornym. W sumie bardzo nietypowy jest też film o nim, czyli „Podły, okrutny, zły” pana Berlingera. Zrobiony bez zbędnych udziwnień formalnych, bardzo klasycznie, ale też kompletnie wbrew standardom takich opowieści. Nie ma tu kroczek po kroczku pokazywanego śledztwa, mozolnego odkrywania kolejnych tropów i odcyfrowywania meandrów duszy morderczej przy okazji. Szczerze mówiąc, to cały motyw dochodzenia i rozwoju upiornych talentów Bundy’ego zredukowano praktycznie do zera. Dostajemy tylko liczbę ofiar. I tyle.
Bo pana Bundy’ego oglądamy oczami jego partnerki, a właściwie partnerek dwóch. Pan Ted manipuluje nimi i kręci jak wszystkimi. Jest w końcu takim idealnym zięciem, któremu zawsze chce się wierzyć. Przystojnym, uczuciowym, do tego z perspektywami. Wygadanym i ujmującym, zwłaszcza dla kobiet i dziatwy. Takim typkiem, który potrafi każdą panią przekonać, że jest kobietą jego życia.
Oglądamy więc coś w rodzaju studium manipulacji, w wydaniu człowieka, który wiele w tej dziedzinie potrafi, a empatii nie ma w nim wcale, a wcale. Oglądamy spryciarza w świecie ludzi, którzy w dużej mierze tak naprawdę tęsknią za tym, żeby ktoś ich zmanipulował... Wydający wyrok sędzia mówi wprost, że taki typek jak Bundy mógłby zostać na przykład błyskotliwym prawnikiem. Na pewno mógłby też zostać błyskotliwym politykiem. Co niewąptliwie w historii świata parę razy już się zdarzyło.
Tak więc oglądamy opowieść o pewnej parze. Ona jest piękną dziewczyną z dzieckiem, on równie pięknym studentem prawa. Żyje im się cudnie w cudnym świecie, problem w tym, że po tym świecie zaczyna grasować seryjny morderca. No i wkrótce wśród podejrzanych pojawia się nasz czaruś - wieczny student. Tylko, że wszystkim jakoś trudno uwierzyć, że to on może być potworem. I w czasie śledztwa, i w czasie procesu, zresztą pierwszego, jaki transmitowała telewizja. A to dla czarusia gratka niebywała.
Co tu dużo gadać, to ciekawe kino, zaskakujące nieco, choć paru rzeczy mi tu brakuje. Chociażby kilku sygnałów, dlaczego Ted Bundy jest, jaki jest. Pojawiamy się znienacka w jego życiu i rozgryzamy stan obecny, zostaje więc maleńki niedosyt... Udało się za to aktorsko. O dziwo, bo przecież w głównej roli występuje pan Zac Efron, uważany za kolejną młodzieżową gwiazdkę, która wydoroślała i się skończyła. A cóż, wygląda na to, że pan Efron dopiero zaczyna.
