W foyer przed Sceną Kameralną stary, tandetny kredens kuchenny. Posłuży do pokazywanej na filmie, rzucanym na ścianę za sceną, demolki. Urządza ją w kuchni Tomek Beksiński, podczas gdy w pokoju jego ojciec udziela wywiadu dla telewizji. Jest to jedyny tak mocny akt agresji i destrukcji, pokazany w bydgoskim przedstawieniu w reżyserii Michał Siegoczyńskiego. Tym samym uspokajam potencjalnych widzów mającego premierę w sobotę spektaklu, którzy obawiali się, że „Beksińscy” będą studium rodzinnych tortur, wymyślanych dla zaspokojenia sadomasochistystycznych predylekcji. W „Beksińskich” nie rażą też nadużywane ostatnio w teatrze wstawki wideo. Wszak wiadomo, że papa Beksiński miał obsesję na punkcie filmowania, zmuszając także do biegania z kamerą niezbyt tym uradowanego Tomka.
Najbardziej wszak można było się obawiać, jak w teatrze poradzą sobie z mitem Beksińskich, tematem, zdawałoby się, wyeksploatowanym w ostatnich latach do cna. Przyniósł on nie tylko świetną książkę Małgorzaty Grzebałkowskiej „Beksińscy. Portret podwójny”, z której czerpie Siegoczyński, także autor dialogów w wyreżyserowanym przez siebie przedstawieniu. Literatura faktu, poświęcona malarzowi z Sanoka i jego bliskim, wzbogaciła się ostatnio o kilka tomów. Powstał wreszcie obsypany nagrodami film fabularny „Ostatnia rodzina”, w którym rolę Zdzisława zagrał Andrzej Seweryn. Twórcy bydgoskiego spektaklu zdają sobie sprawę z szumu medialnego wokół Beksińskich, lecz niewiele się nim przejęli. Na szczęście…
Dzięki temu bydgoscy „Beksińscy” okazują się głosem skromnym, lecz osobnym. Studium rodziny, która jest dziwna, lecz z pewnością nie patologiczna. Najsłabszy psychicznie jej członek - Tomek - potrafi być nieznośny dla matki i swych dziewczyn, lecz za chwilę pokazuje, że bez matczynego ciepła żyć nie potrafi, a bez idealnej partnerki życie wydaje mu się pozbawione sensu.
Reżyser mocno stawia na teatralną umowność i swobodną grę wyobraźni. Zdzisława Beksińskiego zagrał młodziutki Tomasz Taranta, debiutant. Równie młoda Michalina Rodak w jednej scenie jest dziewczyną Tomka, by za chwilę zagrać…
kontrowersyjnego marszanda Zdzisława - Piotra Dmochowskiego. Pomieszana też została kolejność zdarzeń. Zosia Beksińska najpierw umiera, by później wziąć ślub ze Zdzisławem. Ta sama, bardzo prosta scenografia, pokazuje warszawskie mieszkanie Beksińskich w bloku, by następnie stać się ich drewnianym domem w Sanoku. Jeśli jednak te zabiegi zaskakują widza, to tylko na początku przedstawienia. Gdy uruchomimy wyobraźnię, zapominamy o pierwotnych rozterkach.
Co ciekawe, największe uznanie wzbudziła we mnie postać najmniej zmienna i kontrowersyjna. Sylwia Zmitrowicz gra Zosię Beksińską w sposób przewidywalny. Jest niestrudzoną kapłanką domowego ogniska, przez całe życie poświęcającą się dla męża, syna oraz sędziwych matki i teściowej na dokładkę. Tę przewidywalną postać zagrała Sylwia Zmitrowicz tak fantastycznie, że z mojej pamięci wymazała Aleksandrę Konieczną, która zachwycała w tej samej roli w „Ostatniej rodzinie”.