Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zwierzenia przy muzyce. Nie musiałam wchodzić do „pudełka”

Magdalena Jasińska
Pierwszy konkurs, który wygrała Marta Fitowska, to Maraton Piosenki Osobistej w Świeciu
Pierwszy konkurs, który wygrała Marta Fitowska, to Maraton Piosenki Osobistej w Świeciu Magdalena Jasińska
Marta Fitowska - wokalistka, laureatka nagrody głównej i publiczności konkursu „Serca Bicie” pamięci Andrzeja Zauchy. Rozmowa o niebie nad Potęgowem, klasie Joanny Zagdańskiej i szczęściu do przypadku w dobieraniu muzyków.

Miło jest zdobywać nagrody?
Bardzo miło. Miło, bo nie dość, że jest miło kiedy się je dostaje, to dają one jeszcze dużo energii i zapału do pracy na potem.

A jeszcze bardziej miłe, że te wyróżnienia się zbiegły: nagroda jury z nagrodą publiczności.
- Nie spodziewałam się. Śpiewamy dla ludzi, jury też jest oczywiście publicznością, ale to jednak mniejszość. Jeśli już większości - publiczności się podoba, to jest to największa nagroda.

Marta, powiedz, skąd się wzięłaś? Sfrunęłaś gdzieś z wysoka i od razu zauroczyłaś publiczność.
- Wzięłam się z północy, prawie znad morza, z małej miejscowości Potęgowo. Bardzo lubię tam wracać - tam jest najpiękniejsze niebo na świecie. Tam rozpoczęłam też pierwsze kroki wokalne, chyba jeszcze w zerówce. Potem była szkoła muzyczna pierwszego stopnia w Lęborku, wklasie fortepianu, była szkoła muzyczna drugiego stopnia na śpiewie operowym, ale nie skończyłam jej i już pojawiłam się tu, w Bydgoszczy, na Akademii Muzycznej, w klasie śpiewu jazzowego Joanny Zagdańskiej.

Bydgoska Akademia Muzyczna to był Twój pierwszy wybór?
- Najpierw zdawałam na Akademię Muzyczną w Gdańsku, ale się tam nie dostałam. Dziś uważam, że może tak miało być. W Bydgoszczy przez te cztery lata bardzo dużo się nauczyłam, zdobyłam doświadczenie i poznałam nowych ludzi. Akademia dała mi wiele odwagi, dużo możliwości i umiejętności.

Trafiłaś do klasy Joanny Zagdańskiej, która wychowuje swoich studentów nie na swój obraz i podobieństwo, a potrafi wykrzesać i oszlifować ten diament, który dostaje.
- To jest bardzo dobre i tak powinno być. Nie o to przecież chodzi, żeby śpiewać jak inni. Każdy powinien odnaleźć swoją własną drogę. Jeśli nauczyciel daje pewną swobodę i warsztat, a potem otwiera drzwi i mówi „idź”, to jest to super. Dzięki Pani Joannie mogę podążać własną drogą, nie musiałam wejść do jakiegoś „pudełka” i w nim zostać. Dziś już mam większą świadomość tego, dokąd chcę iść, ale na początku musiałam słuchać podpowiedzi. Pani Joanna spisała się tu bardzo dobrze, bo dała mi dużo odwagi, żebym mogła spróbować robić coś tak, jak ja chcę.

A właściwie, to jaka jest ta droga Marty Fitowskiej?
- Zaczęła się na poważnie właściwie cztery lata temu. Wygrałam wtedy konkurs - Maraton Piosenki Osobistej w Świeciu - i to było ważne. Śpiewałam tam dwie piosenki, które skomponowałam razem z Łukaszem Spoczyńskim, klawiszowcem z Gdańska. Zostaliśmy tam docenieni, wygraliśmy nagrodę główną i nagrodę specjalną - dostaliśmy możliwość nagrania piosenek w studiu Recpublika w Lubrzy. To mi dało takie poczucie, że trzeba się wziąć w garść. Postanowiliśmy wtedy z Łukaszem, że założymy zespół. W sumie bardzo długo odkładałam tę decyzję, bo nie wiedziałam jak się za to zabrać, ale czas gonił, więc trzeba było działać. Miałam kilku perkusistów, basistów, gitarzystów, do których po kolei dzwoniłam i proponowałam współpracę. Wybór padał dość losowo, ale okazało się, że chyba jednak nie ma przypadków. Muzykom bardzo spodobał się materiał i choć było mało czasu, włożyli w to całe swoje serca. Zrobiliśmy sobie trzy dni intensywnych prób i pojechaliśmy do studia. Nagraliśmy sześć piosenek i był to bardzo dobry start. Od tego się zaczęło.

Ten zespół nazywa się…
- Ten zespół nazywa się MOA. W październiku ubiegłego roku Agencja Muzyczna Polskiego Radia wydała nasz pierwszy singel „Ile udźwignie niebo”, a cała płyta ma się ukazać jesienią. Te historie musiały dojrzeć, część z nich nie zmieniła się za wiele muzycznie, ale piosenki nabrały emocji. Dziś wiem, jak chcę je opowiedzieć, bo uważam, że piosenki nie należy jedynie odśpiewywać, żeby ktoś usłyszał melodię czy rytm. Chodzi o to, by to była jakaś prawda, historia, które ja chcę dziś ludziom opowiedzieć. One musiały stać się prawdziwe i to wymagało czasu. Wymagało, żeby pobyć z nimi w różnych momentach i nadać im sensu. Chłopcy z zespołu chyba myślą tak samo jak ja. Sądzę, że warto było poczekać te dwa lata i sprawić, że ta płyta będzie tym, czym naprawdę chcemy, żeby była.

Podobna historia miała miejsce we wsi Topolinek, która znajduje się w pobliżu Świecia. Nawiedzony budynek powstał w latach 50. XX wieku. Po śmierci pierwszego właściciela kupiła go rodzina Tomzów. I zaczęły się dziać niepokojące rzeczy. Mieszkańcy ze zgrozą obserwowali przemieszczające się przedmioty, a w jednym z pomieszczeń robiło się przeraźliwie zimno. Od razu pojawiły się podejrzenia, że zmarły nie miał zamiaru się wyprowadzać.Po wsi zaczęły krążyć opowieści, jakoby Józef Wojciechowski, który wybudował dom, był masonem. Inni byli pewni, że chodzi o cegły, których użył przy budowie. Miały pochodzić ze spalonej w czasie wojny ewangelickiej świątyni w Grucznie.   A duch poczynał sobie coraz śmielej. Budził mieszkańców w nocy i zrzucał rzeczy z wieszaków.INFO Z POLSKI  - przegląd najciekawszych informacji ostatnich dni w kraju (11-17.05.2017)

W tych miejscach w naszym regionie podobno straszy [galeria]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!