Ocenianie ludzi, tak „na pierwszy rzut oka”, przychodzi nam zwykle łatwiutko. Szczególnie, jeśli w głowie telepie nam się jakiś stereotyp, dzięki któremu możemy takiego biedaczynę wrzucić do jakiejś szuflady... I zwykle w tym momencie dajemy sobie spokój, bo przecież już wszystko jasne, bo wiadomo, co z takim jegomościem będzie dalej. A tak się składa, że z drugim, trzecim i kolejnymi rzutami oka ludzie zwykle nabierają innych kolorów.
Tak jak bohaterowie “Trzech billboardów za Ebbing, Missouri”, którzy na początku wydają się po westernowemu czarno-biali, a z każdym kadrem wpadają w odcienie szarości. I te metamorfozy, te przemiany natury człowieczej, to na pewno jeden z cudniejszych elementów tego filmu.
“Trzy billboardy” to filmowy miks, który z rzadka się udaje. Bo do końca nie wiemy, czy to komedia, dramat, kryminał czy właśnie western? Z poskręcanych gatunków najczęściej wychodzi pretensjonalny koszmarek, ale nie tym razem. Film obsypano zresztą nominacjami do Oscarów i – o dziwo – całkiem słusznie. Ja przynajmniej będę mu kibicował gorąco, a rzadko mi się to zdarza przy oskarowych faworytach.
Bo co my tu mamy? Kapitalną opowieść o tym, jak żyć z wielką traumą po śmierci dziecka, kiedy wszystko się w człowieku gotuje, a gniew aż kipi. I równie kapitalną historię o tym, jak gniew i przemoc rodzą jeszcze większy gniew i przemoc, aż końca nie widać. Albo opowieść o tym, jak zastygamy w życiowej inercji i rutynie, aż przestajemy zwracać uwagę na te wszystkie paskudne rzeczy – jak rasizm czy przemoc wobec kobiet – które społecznej rutynie towarzyszą... I dopiero, kiedy ktoś mówi, że coś jest nie w porządku i trzeba powiedzieć: dość, to się budzimy. Ale i jesteśmy trochę źli, bo ktoś zaburzył nam znany i bezpieczny rytm.
A może jeszcze inaczej – mamy tu portret prowincjonalnej Ameryki, a może raczej prowincji w ogóle. Takiego świata dalekiego od światłości i nowoczesności, pełnego uprzedzeń, ciemnogrodu, prostactwa, ale też ciepła i wsparcia, którego nigdy nie doczekalibyśmy się w wielkim świecie. Pełno w tym filmie soczystych ludzi, czasami beznadziejnych, czasami wspaniałych, czasami z tym prowincjonalnym poczuciem permanentnego niezrealizowania, a czasami świetnie wpasowanych w życie.
Tak więc przenosimy się do małego miasteczka, niedługo po paskudnej zbrodni. Piękna nastolatka została zgwałcona, zamordowana, a jej ciało spalono. Mijają tygodnie i sprawa jakoś nie posuwa się do przodu. Zdeterminowana matka wynajmuje więc trzy billboardy, na których pyta miejscowego policmajstra, dlaczego nic nie robi w sprawie jej córki.
“Trzy billboardy” to kapitalne kino, do tego z kreacjami aktorskimi, od których aż się gęba śmieje. McDormand, Rockwell, no i Harrelson, który powrócił do formy sprzed lat... Szkoda, że nie mogą dostać trzech Oscarów.