Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Trzy Oscary za trzy billboardy. Recenzja “Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”

Mariusz Załuski
Mariusz Załuski
Ocenianie ludzi, tak „na pierwszy rzut oka”, przychodzi nam zwykle łatwiutko.

Ocenianie ludzi, tak „na pierwszy rzut oka”, przychodzi nam zwykle łatwiutko. Szczególnie, jeśli w głowie telepie nam się jakiś stereotyp, dzięki któremu możemy takiego biedaczynę wrzucić do jakiejś szuflady... I zwykle w tym momencie dajemy sobie spokój, bo przecież już wszystko jasne, bo wiadomo, co z takim jegomościem będzie dalej. A tak się składa, że z drugim, trzecim i kolejnymi rzutami oka ludzie zwykle nabierają innych kolorów.

Tak jak bohaterowie “Trzech billboardów za Ebbing, Missouri”, którzy na początku wydają się po westernowemu czarno-biali, a z każdym kadrem wpadają w odcienie szarości. I te metamorfozy, te przemiany natury człowieczej, to na pewno jeden z cudniejszych elementów tego filmu.

“Trzy billboardy” to filmowy miks, który z rzadka się udaje. Bo do końca nie wiemy, czy to komedia, dramat, kryminał czy właśnie western? Z poskręcanych gatunków najczęściej wychodzi pretensjonalny koszmarek, ale nie tym razem. Film obsypano zresztą nominacjami do Oscarów i – o dziwo – całkiem słusznie. Ja przynajmniej będę mu kibicował gorąco, a rzadko mi się to zdarza przy oskarowych faworytach.

Bo co my tu mamy? Kapitalną opowieść o tym, jak żyć z wielką traumą po śmierci dziecka, kiedy wszystko się w człowieku gotuje, a gniew aż kipi. I równie kapitalną historię o tym, jak gniew i przemoc rodzą jeszcze większy gniew i przemoc, aż końca nie widać. Albo opowieść o tym, jak zastygamy w życiowej inercji i rutynie, aż przestajemy zwracać uwagę na te wszystkie paskudne rzeczy – jak rasizm czy przemoc wobec kobiet – które społecznej rutynie towarzyszą... I dopiero, kiedy ktoś mówi, że coś jest nie w porządku i trzeba powiedzieć: dość, to się budzimy. Ale i jesteśmy trochę źli, bo ktoś zaburzył nam znany i bezpieczny rytm.
A może jeszcze inaczej – mamy tu portret prowincjonalnej Ameryki, a może raczej prowincji w ogóle. Takiego świata dalekiego od światłości i nowoczesności, pełnego uprzedzeń, ciemnogrodu, prostactwa, ale też ciepła i wsparcia, którego nigdy nie doczekalibyśmy się w wielkim świecie. Pełno w tym filmie soczystych ludzi, czasami beznadziejnych, czasami wspaniałych, czasami z tym prowincjonalnym poczuciem permanentnego niezrealizowania, a czasami świetnie wpasowanych w życie.

Tak więc przenosimy się do małego miasteczka, niedługo po paskudnej zbrodni. Piękna nastolatka została zgwałcona, zamordowana, a jej ciało spalono. Mijają tygodnie i sprawa jakoś nie posuwa się do przodu. Zdeterminowana matka wynajmuje więc trzy billboardy, na których pyta miejscowego policmajstra, dlaczego nic nie robi w sprawie jej córki.

“Trzy billboardy” to kapitalne kino, do tego z kreacjami aktorskimi, od których aż się gęba śmieje. McDormand, Rockwell, no i Harrelson, który powrócił do formy sprzed lat... Szkoda, że nie mogą dostać trzech Oscarów.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Trzy Oscary za trzy billboardy. Recenzja “Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” - Nowości Dziennik Toruński