I jest jak w z życia wziętej, a zaczerpniętej z internetu, znaczącej historii, gdzie pacjent płci męskiej, Jan Andrzej X., zastanawia się, jak przyjmować ma zapisane przez lekarza tabletki dopochwowe… Pewnie ordynator tej recepty był równie zakręcony, co znany mi lekarz, któremu zapomniało się na srogo opłaconej wizycie prywatnej zarejestrować receptę starszej pani, o czym ta przekonała się dopiero drepcząc do apteki. Starsza pani starszej daty, nie chciała lekarzowi robić przykrości pretensjami, w porę przypominając sobie, że nie tylko można zdalnie usługę reklamować, jak i zdalnie doprosić się nowej recepty elektronicznej. Dzieci pomogły sytuację ogarnąć internetowo, sędziwa pacjentka chwalić swojego ulubionego doktora nie przestała, wyrozumiale doceniając, że
medyk prywatnie działa dopiero po południu, przed nim na państwowej zmianie wykonując dziennie kilkadziesiąt wyjątkowo odpychających badań nie tyle za kasę, co “na Kasę”
. Nie zasłuży więc na kwalifikację do zbiorowości medyków, której internauci grożą przykładową, acz przekonującą odmową przyjazdu strażaków w razie pożaru (proponując w zamian teleporadę, jak gasić ogień. Skala żartu stosowna: hydraulik objaśniający doktorowi, jak zatamować wodę cieknącą z kranu nie chodziłby w tej samej wadze. W końcu przeciekające pakuły nie równają się z podejrzeniem zawału…).
Flesz: nowe objawy koronawirusa
Żarty żartami, ale jesienno-zimowy (za chwilę) czas nie nastraja uspokajająco “w temacie” dostępności podstawowej choćby opieki zdrowotnej. Bo ze specjalistami, jak już pokazuje doświadczenie, od biedy część z nas może sobie poradzić, wysupłując ostatni lub wdowi grosz na wizytę prywatną (jak będzie trzeba. I jak nie trafimy na panią lub pana, którzy na fali COVID-owej bezczelności nie doliczą pięciu dych za przetarcie szmatką fotela). Gorzej z tymi, wspomnianymi na wstępie, którzy są mniej dostępni niż Fiona na zamku dla Shreka.
Mój kolega w tym miejscu przed tygodniem opisał historię naszej wspólnej znajomej, ambitnie próbującej przez 8 (!) dni doprosić się badania na koronawirusa, którego nie chciano jej wykonać mimo zgłaszanej bardzo wysokiej temperatury i kilku podejrzanych objawów towarzyszących. Determinacja chorej była tak duża, że w końcu sama wbiła się nieomal na łóżko szpitalne – doczekując testu (a nawet dwóch jednocześnie, bo równolegle ze szpitalem postanowił ją wreszcie zbadać po kilku dniach także sanepid). Taka sytuacja budzi grozę już przy samej lekturze, a co dopiero gdy człowiek pomyśli, że każde jesienno-zimowe kichnięcie czy kaszlnięcie może być preludium do podobnych doświadczeń.
Więc wcale nie dziwię się komentarzom pod wpisem innej pacjentki z Fordonu, której ponoć w poradni “M.” 23. września zaproponowano wizytę u lekarza rodzinnego… 5. października.
Mam nadzieję, że ta pani już zdążyła zapomnieć o gardle krzyczącym anginą, choć sugerowany termin spotkania z lekarzem jeszcze nie nastąpił. Internauci już za to nie przebierają w słowach, podpowiadają, żeby nie tracić czasu na utarczki z rejestratorkami, ale od razu grzać albo do NFZ, albo do… prokuratora. Z zarzutami nieudzielenia pomocy w zagrożeniu zdrowia.
Nie da się ukryć, że bardzo daleko już odeszliśmy od czasu, gdy klaskaliśmy w uznaniu cichego bohaterstwa służby zdrowia. W czasach, gdy zagrożenie mierzone jest już u nas dwudziestokrotnie większymi wartościami, doszliśmy do wniosku, że lepiej szybko nie będzie, ale można już było to wszystko lepiej zorganizować. I to nie dla siebie, a dla nas, przeciętnych Kowalskich.
