Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kiedy gwiazda tańczy z gwiazdą. Recenzja SPOD EKRANU filmu NARODZINY GWIAZDY

Mariusz Załuski
Mariusz Załuski
Czasami tak bywa, że nie słuchamy niczego nowego, a jednak słucha nam się tego wyjątkowo dobrze. W czymś się utwierdzamy, w czymś betonujemy, kiwamy głową, że przecież tak właśnie jest... „Narodziny gwiazdy” to historia, którą znamy doskonale, tak jak i wszystkie problemy, które porusza. A jednak Bradleyowi Cooperowi - tak, tak, temu aktorowi pięknemu, tym razem w roli reżysera - udało się ją opowiedzieć tak, że oglądamy film prawie bez grymaszenia. No, prawie, choć - jak mawiał klasyk - „prawie” robi wielką różnicę.

A samą historię znamy doskonale, bo to już bodajże czwarta jej wersja. U nas najbardziej znana jest chyba ta z lat 70., z Barbrą Streisand i Krisem Kristoffersonem. I jasne, czasy się zmieniają, ale chodzi generalnie o to samo. O miłość, zazdrość, o to, co dodaje nam skrzydeł i co je podcina. O traumy dzieciństwa, które gniotą nas całe życie. Oczywiście wersja Coopera zaadaptowana jest do nowych czasów - pokazuje choćby siłę mediów społecznościowych. Ale nie czarujmy się, wszystko poza tym jest po staremu.

Tak więc mamy tu gwiazdora rocka, który jeszcze wypełnia stadiony, ale czujemy, że już zaczął się zjazd. Właściwie to przestało go ruszać to, co robi, a przy rocku tak się nie da... No a poza tym są jeszcze kłopoty ze słuchem i morze wódy. Pewnego wieczoru Jackson Maine trafia do knajpki, w której występuje dziewczyna - na co dzień kelnerka, pełna kompleksów, bo choć uroku ma sporo, to jak pop-gwiazda nie wygląda. No i zaczyna się związek dwojga artystów. A związek, w którym obie strony stawiają na indywidualny sukces, wymaga wielkiej miłości, żeby mógł w ogóle przetrwać.

Oglądamy więc różne etapy ich miłości. Ten pierwszy, kiedy oboje pchają się w górę - on umożliwia jej start, ona przywraca mu wigor. Tyle, że o ile na początku jest gwiazdor i aspirantka, mistrz i uczennica, to potem wszystko się zmienia i pojawiają się złe emocje.
W „Narodzinach gwiazdy” mamy mocno wyeksponowanych kilka motywów, podanych zgrabnie, choć bardzo klasycznie. Jest więc motyw alkoholowego uzależnienia i, z innej strony, motyw współczesnego rynku pop, który artystę zamienia w produkt, zanim ten zdąży się zorientować. Najważniejsza jest oczywiście para głównych bohaterów. Dziewczyna - pełna niewiary w siebie, a w sprzyjających okolicznościach rozkwitająca, aż miło. Z rodzinnym backgroundem, który daje siłę. I facet - z duchami dzieciństwa, z których nigdy się nie wyzwolił i nigdy nie będzie w stanie się wyzwolić. No, przepraszam, ważna jest też oczywiście muzyka, bo ten film to przecież tak naprawdę melodramat zmiskowany z musicalem.

Co zgrzyta? Film jest nieco przegadany, powinien być z kwadrans krótszy. Co czaruje? Odtwórcy głównych ról. Bradley Cooper - wiadomo. Ale Lady Gaga jako aktorka to cudne zaskoczenie. Gra wokalistę Ally bez jednego zgrzytu. Może dlatego, że gra trochę siebie?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Kiedy gwiazda tańczy z gwiazdą. Recenzja SPOD EKRANU filmu NARODZINY GWIAZDY - Nowości Dziennik Toruński