Dziesięciolecia pracy w charakterze tzw. dziennikarza miejskiego przyzwyczaiły mnie do operowania radarem lokalności. Naprawdę, byłam wyczulona niczym nietoperz na wieści z Bydgoszczy. Z jednej strony, autentycznie zainteresowana tym, co się w moim mieście dzieje, z drugiej fanatycznie sfokusowana na szukaniu informacji z wielu dziedzin życia bydgoszczan, które można by przerobić z pożytkiem dla Czytelników.
Dziś, na emeryturze, częściej pozwalam sobie patrzeć dalej i szerzej. Praktycznie wygląda to tak, że - korzystając z całodobowych kanałów i portali informacyjnych - dopuszczam do uszu i oczu więcej wieści z kraju i świata. Oto przerażające resume jednego dnia powszedniego. W Warszawie zmarła 17-letnia ofiara sprzeczki na bulwarach nadwiślańskich. W Szczecinie 21-latek „długotrwale” nie poił, nie karmił i nie wyprowadzał psa. Na Podlasiu 19-latkę w zaawansowanej ciąży zabił pijany przestępca za kółkiem... Na Florydzie huragan Helena zbiera śmiertelne żniwo, do Wysp Kanaryjskich nie dopłynęły łodzie z uchodźcami, wśród ofiar były dzieci...
Nie jestem naiwna. Wiem, że złe wiadomości „sprzedają” się najlepiej. Ale dopiero emerycki dystans pozwolił mi „odkryć”, w jakiej skali, w jakim natężeniu jesteśmy tym atakowani. Na skraju depresji łakniemy więc też dobrych, budujących informacji. Na odtrutkę. I tu też jednak nie mam, niestety, dobrych wieści...
Z przykrością zobaczyłam niektóre reakcje pod relacjami z obchodów stulecia parafii p.w. Św. Wincentego a Paulo, popularnie nazywaną po prostu bazyliką. Niektórym internautom nie podobał się fakt przyznania jej proboszczowi medalu prezydenta Bydgoszczy i ciepłe słowa kierowane pod adresem ks. Sławomira Bara. To smutne. Można być daleko od Kościoła, można mieć uzasadnione pretensje do wielu jego ludzi. Trudno mi jednak zrozumieć, jak można szafować tymi gniewnymi emotikonkami wobec kogoś, kto autentycznie, poza skalą oczekiwań, robi tyle dobrego dla innych. Człowiek w sutannie i jego świeccy pomocnicy z bazyliki zaskarbili sobie wiele szacunku wśród wielu z nas. Nie przez przypadek to właśnie na Al. Ossolińskich stworzono niedawno swoiste centrum pomocowe dla powodzian, do którego dorzucili się i działacze organizacji społecznych, i ratusz, i ludzie mediów. Powodzianie w - nomen omen - zalewie nieszczęścia, byli zbudowani tym, ilu nieznajomych z całego kraju ruszyło do nich z wszelkiego rodzaju pomocą. Rzeczową i osobistą. To właśnie tak, jakby mieli nieustannie przed oczami pasek z ze złymi i gorszymi informacjami co do swojego teraz i potem, a tu ktoś bezinteresownie rusza z odsieczą. Także od nas, także z Bydgoszczy. Żeby pomóc uporządkować nie tylko otoczenie, ale też żeby wlać do serc trochę otuchy i poukładać w głowie. W takiej sytuacji mniejsze znaczenie ma, czy to wsparcie jest czarne, czy czerwone. Byle było prawdziwe, szczere. I skuteczne.
Schodząc na bydgoską ziemię - mamy więc w mieście taki ośrodek wspierania nie tylko ducha (jeśli ktoś chce), ale i ciała, który nie tylko działa zrywami, jak przy wspomnianej akcji powodziowej. Jak można go obrażać i obrażać się na niego? Za te systematyczne charytatywne „wydawki” jedzenia, za tę ogrzewalnię, za te dobroczynne kiermasze? Za ten ostatni wielki projekt, nazwany nieco autoironicznie „Barem u Bara”, w którym pomyślano nawet o tym, by ubogich nie odzierać z godności, wyceniając ciepłą strawę na symboliczne dość 5 złotych? Komu to przeszkadza?...
Doceniajmy to, co się wokół nas dobrego dzieje. Dobro nie sprzedaje się zwykle najlepiej. Nie robi wokół siebie zbyt wiele szumu. A jeśli już, przy okazjach takich jak jubileusze, żal, by zapominać, w jak komfortowej sytuacji jesteśmy, że dobrzy ludzie są obok. Codziennie.
