W bydgoskim przedstawieniu Justyny Łagowskiej (reżyserki, ale oczywiście i scenografki, z której to profesji jest bardziej znana) Balladyna, owszem, też jeździ, ale widzom po uszach. I to od samego wejścia na widownię. Spektakl rozpoczyna się bowiem od trwającego dobry kwadrans minikoncertu, w którym tytułowa bohaterka pokazuje się jako awangardowa wokalistka. Kto wie, że muzykę do spektaklu skomponował Robert Piernikowski, spodziewa się hip-hopowego smędzenia o chłopakach z „dzielni”, którzy jedyne, co mogą robić z honorem, to stoicko trwać wśród blokowisk. A tu niespodzianka! Teatralny Piernikowski jest bardziej punkowy niż hip-hopowy. Nie zmienia to faktu, że jak się wystawia prawie że musical (grania i śpiewania w tym przedstawieniu jest pełno, nie tylko na dobry wieczór), to trzeba mieć w zespole solidne głosy. Z tym wyzwaniem Dagmara Mrowiec-Matuszak (Balladyna skrzyżowana z Goplaną) radzi sobie trochę lepiej, Marcin Zawodziński (Grabiec), niestety, trochę gorzej. Mocny głos jest szczególnie ważny, gdy wokół pulsują podkręcone bity, by wersów tekściarza Słowackiego nie trzeba było domyślać się, rozumiejąc jedynie słowa „dziewczyny”, „rwać” i „maliny”.
Nawet śpiewając tylko trochę lepiej, Dagmara Mrowiec-Matuszak potrafi na sobie skupić uwagę – i to przez bite dwie godziny spektaklu, podczas których niemal zawsze jest na scenie. Odzyskana przez Bydgoszcz po przeszło 10 latach aktorka świetnie się rusza. Jeśli rzeczywiście pozostanie nad Brdą, powinna dobrze wypełnić lukę w zespole, od końca poprzedniego sezonu pozbawionym aktorki, która jest jeszcze młoda, ale już z dużym doświadczeniem zawodowym. Trudno jednak było mi zrozumieć motywację, jaką przedstawia jej Balladyna. Śpiewa jak gwiazdka muzyki popularnej, co jakiś czas zmienia estradowe fatałaszki - jej kostiumy to niewątpliwie dobra strona przedstawienia - lecz z drugiej strony zachowuje się tak jakby kariera po trupach była kaprysem losu, czymś, do czego sama się niechętnie zmusza. Jakby do piekła pchała ją nie chora ambicja, lecz jakieś fatum. Może dlatego główna bohaterka w finale nie ginie, tylko recytuje… „Wiosenne zmory” Leśmiana.
Balladyna/Goplana znalazła na bydgoskiej scenie jednego tylko równie wyrazistego partnera. Jest nim Andrzej Jakubczyk w roli Pustelnika. To aktor o aparycji długaśnego mnicha buddyjskiego. Wygląda wręcz zjawiskowo, gdy w jednej ze scen wysoko podwija nogawki dresu, na kolorowe skarpetki wkłada szpilki i zaczyna pląsać przed lustrem.
Czy młody widz, „target” tej inscenizacji, kupi bydgoską „Balladynę”? Największy problem może polegać na tym, że na dwie godziny będzie musiał wyłączyć smartfon.