Tymczasem można odnieść wrażenie, że w procedurach gdzieś zagubiono człowieka. Spróbujmy wczuć się w sytuację kogoś, kto na leśnym dukcie znajduje leżącego człowieka. Sprawdza mu puls, nic nie wyczuwa. Chwyta za komórkę, dzwoni pod 112. Oczekuje, że bardzo szybko nadejdzie pomoc. Tymczasem musi odpowiedzieć na serię szczegółowych pytań, tak jakby miał zastąpić nawigację GPS i lekarza w jednym. Nie o to chyba chodzi. Rozumiem, że dyspozytor musi przeprowadzić wstępny wywiad, żeby wiedzieć, kogo wysłać na miejsce. Jednak w tym konkretnym przypadku liczyła się każda minuta, jeśli nie sekunda. Przypadkowy świadek nie mógł orzec, czy człowiek nie żyje, czy nie ma dla niego już żadnej nadziei. Mógł to zrobić tylko lekarz. Jego na miejsce jednak nie wysłano. Zrobili to dopiero policjanci po upływie kolejnych bezcennych minut.
Nigdy pewnie już nie dowiemy się, czy gdyby na miejsce od razu skierowano lekarza, biegacza można by uratować. Może tak, może nie. Mam jednak nieodparte wrażenie, że nie zostało zrobione tu wszystko, żeby wykluczyć ewentualne wątpliwości. Ta tragiczna sprawa powinna zwrócić uwagę służb odpowiedzialnych za niesienie pomocy na luki w systemie. Nawet jeśli dmuchamy na zimne, to miejmy pewność, że system jest skuteczny.