Jak nauczał poeta Rojek, upadamy wtedy, gdy nasze życie przestaje być codziennym zdumieniem. Co radowało mnie zawsze szczerze, bo jasne jest, że w Polsce naszej kochanej upadek mi nie grozi, nawet taki malutki. Życie tu zdumiewa mnie bowiem niezmiernie i co dnia. I wcale nie chodzi mi o polityków, bo zdumiałem się też w tym tygodniu bardziej kulturalnie, żeby nie powiedzieć filmowo. I to po trzykroć.
Pierwsze zdumienie to kolejny już sukces „Bożego Ciała”, tym razem rekord Polski w zgarnianiu statuetek na gali Orłów. I nie zdumiewa mnie to dlatego, że to film niegodny - przeciwnie, jest bardzo dobry, choć też bez przesady. Zadziwia mnie jego sukces pomimo jego wymowy. Bo to przecież film o tym, jak istotny i potrzebny może być dobry ksiądz-przewodnik dla małej, pogruchotanej społeczności. Jak może ją wyrwać z traumy. A dziś w naszej popkulturze mamy albo figurkę księdza-świątka, słodziaka w typie praojca Mateusza, albo księdza nikczemnego, pedofila i chciwca. I ten trochę grzeszny ksiądz-nie ksiądz z „Bożego Ciała” nie pasuje nam do żadnego obrazka.
Zdumienie drugie to „Zenek”, złośliwie zwany „Żenkiem”, ze względu na nieoczywisty wdzięk tej bajki o podlaskim poczciwinie, co to został księciem i kupił sobie mercedesa. A raczej nie tyle film mnie zdumiał, co chuderlawa reakcja narodu polskiego. Jasne, dostaliśmy nieciekawy obrazek o nieciekawym facecie, o którym trudno ukręcić film. Ale sądziłem, że i dzieła pana Zenona, i promocyjne nadęcie w TVP sprawią, że frekwencja zwariuje. A dziś już wiadomo, że „Zenek” schodzi z ekranów z wynikiem, jak to się smutno mówi, „poniżej oczekiwań”. Nie sądzę oczywiście, żeby nagle piosnki disco-polo przestały być popularne, ale chyba jednak nie jest tak, że disco-polo to stan umysłu sporej części Polaków-szaraków. Traktujemy je z większym dystansem, raczej jako pretekst do pogibania się radosnego. I tyle. Taka prosta użytkowość to chyba wszystko.
No i zdumienie trzecie – „365 dni”. Sądziłem, że klęska będzie i sromota, lud zaś wali do kin jak na wczesnego Vegę. A nasze pierwsze dzieło erotyczne to bajka tyle ładnie nakręcona, co w każdej innej warstwie kompletnie durna. I wciąż trudno mi wymyśleć, kto w ogóle może być tego filmu publiką? Ani to dla fanów komedii romantycznych, bo historyjka tu płaska i nudna, ani dla smakoszy seksu, bo tu miliony nieprzebrane realizują się oglądając serwisy porno.
A jednak. Wychodzi więc na to, że i na filmie się nie znam. A skoro na niczym się nie znam, to – jak mówi mądrość ludowa – już tylko politykiem mogę zostać.
