Nie bardzo było bowiem wtedy wiadomo, czy bardziej purytańskie jest kościelne tabu, czy seksualna histeria towarzyszy od socjalizmu realnego, walczących z seksem jak z niepodległością. Żyliśmy więc sobie, dojrzewające biedaczyny napakowane hormonami, w świecie nieuświadomionym i wyposzczonym, w którym seks był jak te banany, płynące do nas z Kuby na święta. Wszyscy za nimi tęsknili, choć mało kto je widział.
I był to też ten cudny okres, w którym wzięci seksuologowie zostawali najprawdziwszymi gwiazdami - trochę uświadamiaczami, trochę naukowcami, trochę celebrytami na PRL-owską miarkę. Na ekrany kin weszła właśnie „Sztuka kochania”, czyli opowieść o pani Michalinie Wisłockiej, która życie seksualne Polaków zmieniła jak nikt.
Co prawda pani Michalina zawsze twierdziła, że zajmuje się miłością, a nie seksem, tyle że w Polsce magików od pisania o miłości zawsze były całe tabuny, a o seksie nie pisał nikt. Młódź kształciła się na „Małżeństwie doskonałym” pana van de Velde z roku… 1926 i świerszczykach, przemycanych ze zgniłego Zachodu jak księgi niepokorne. No, a potem pojawiła się „Sztuka kochania” ze słynnymi rysuneczkami pozycji seksualnych, kserowanymi i sprzedawanymi na bazarach przez cwanych rodaków z ambicjami biznesmenów nowej ery. No i się zaczęło.
Polska cała żyła książkami pani Wisłockiej czy pana Lwa-Starowicza, który zastąpił ją na stanowisku wszechpolskiego guru od seksu. No, a dziś? Rola seksuologów wybitnych jest już zupełnie inna - nie tyle są nosicielami kaganka oświaty, co raczej komentatorami zjawisk. A seksu mamy dookoła tyle, że aż oczy bolą, głównym uświadamiaczem jest zaś pan internet. I tylko te problemy z seksem zostały. Bo w końcu są równie nieśmiertelne, jak sam seks.