Covid sprał mnie w najmniej spodziewanym momencie. „Upiekły” mi się wszystkie wiosenno-jesienno – zimowe szczyty fal i przesilenia najgorszych lat koronawirusowej zarazy, a dopadło mnie u schyłku pandemii, tegorocznym latem. Wystarczył jeden wyjazd do Torunia (hm…) i człowieka złamało. Własne ciało zadziwiło podczas tej choroby na tyle różnych sposobów, że dopiero teraz jestem w stanie sobie wyobrazić, jakim „korona” jest ciągle wyzwaniem dla lekarzy i naukowców na całym świecie. Ale też ten świat jest niemal zgodny, że jesteśmy w momencie, gdy choroba z nami po prostu jest i trzeba się z nią nauczyć żyć. Jak? Wracając do zwykłego, zabranego nam przez pandemię, życia.
To Cię może zainteresować
Ciekawostka. W kraju, w którym spędziłam okruch wakacji, maseczki są nadal surowo egzekwowane - na przykład w środkach komunikacji publicznej. Różnica wobec dawnych rygorów polegała tam tylko na tym, że kierowcy zdarzał się odruch serca i niektórym szczególnie zagubionym turystom maseczki po prostu rozdawał… Kiedy jednak się do tego kraju leci i nie korzysta z ichniejszego przewoźnika, wszystko wolno. Nie wypełniasz już stosu formularzy lokalizacyjnych, nie sprawdzasz nerwowo, czy w telefonie albo na papierze zabrałeś kod QR, potwierdzający szczepienie, nie lękasz się, że ci zastęp ludzi okutanych w specjalne kombinezony wepchnie do gardła lub nosa patyk, by potwierdzić zakażenie. Jak się teraz zastanowić, te procedury wyglądały jak egzekucja jakiegoś wyroku, a nie wyjazd na wakacje. A jednak to robiliśmy, a teraz, gdy znów plaża wygląda jak plaża, a palma jak palma, trudno uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, że to jest znowu dane. Jak kiedyś. I choć to impresja z zagranicznego wyjazdu, przecież na wielu płaszczyznach te cuda normalności wydarzają się nam już powszechnie.
„Po trzech latach przerwy spowodowanych pandemią, znów w Bydgoszczy rywalizowały ósemki słynnych brytyjskich uniwersytetów; tym razem Oxford ograł Cambridge”.
Tak na naszych łamach relacjonowaliśmy w miniony weekend kolejną edycję Wielkiej Wioślarskiej, imprezy przypominającej i podkreślającej bydgoski zwrot ku rzece, której – jak wielu innym wydarzeniom sportowym – covid również zaburzył historyczny rytm, zmienił zasady, ujął atrakcyjności. Jak super, że znowu to mamy! Słynne angielskie osady po prostu (kluczowe słowo) znów mogą tu z nami być. Tak jak goście kolejnego Bydgoskiego Festiwalu Operowego, który przez koronawirusowy ogon „rewolucyjnie” wybrzmi w tym roku jesienią, a nie jak zwykle na przełomie kwietnia i maja. I znów – najważniejsze, że w ogóle jest. Taka impreza zwraca też myśli ku szczególnemu przekleństwu pandemicznemu. Totalnej nieprzewidywalności epidemicznej, przez którą cierpiały instytucje kultury. Nietrudno sobie wyobrazić, jakim wysiłkiem i przedsięwzięciem - na przykład logistycznym - jest przygotowanie zazwyczaj epickich spektakli operowych. Z jak długim wyprzedzeniem trzeba planować, zwłaszcza gościnne, wystawienia. Jak skomplikowane, kosztowne i wymagające pracy setek ludzi plany niszczyły covidowe zaostrzenia - chorób wykonawców i obsługi oraz administracyjnych zakazów. I znów - dziwnie będzie „po prostu” usiąść na widowni i cieszyć się sztuką. Chyba że...
Wyczulona po własnym zakażeniu stałam się bardziej czujna na okołozdrowotne zachowania innych. To też smutne dziedzictwo postcovidowe. Ten kaszel targający teraz młodzieńcem w tramwaju to „normalne” jesienne małoletnie przeziębienie czy już...? Gość przy knajpianym stoliku obok, który dmie w chustkę niczym operowy puzonista, ma chore zatoki czy sieje już „koroną”?... Niestety, wiele już wskazuje na to, że niekoniecznie wracamy do normalności, a tylko do niej zawróciliśmy. Cieszmy się więc i korzystajmy. Jak długo można.
