Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

John, Jasiu i maestro Jerzy Maksymiuk

Redakcja
Rozmowa z maestro JERZYM MAKSYMIUKIEM, wybitnym dyrygentem, kompozytorem

Rozmowa z maestro JERZYM MAKSYMIUKIEM, wybitnym dyrygentem, kompozytorem

<!** Image 2 align=none alt="Image 190728" sub="Jerzy Maksymiuk jest nie tylko dyrygentem i kompozytorem. Odnosił sukcesy także jako pianista. I dziś chętnie daje koncerty fortepianowe, co widać na zdjęciu podczas jego pobytu w jednej z bydgoskich restauracji. / FOT. Wojciech Romanowski">Dlaczego nie został Pan zawodowym pianistą, skoro miał Pan takie plany?

Do tego potrzebne są większe ręce. Messi jest dobrym piłkarzem, ale podejrzewam, że koszykarzem nie byłby najlepszym, bo ma tylko 170 cm wzrostu, a do kosza potrzebne są dwa metry wzrostu. Więc musiałbym mieć mocniejsze ręce i dłuższe palce. Między palcem wskazującym a kciukiem potrzebny jest też bardzo duży rozstaw. Palce muszą być silne, bo w klawisze uderza się z góry. Gdy zagra cała orkiestra forte, fortepian powinien być słyszalny. Mały palec Artura Rubinsteina miał długość wskazującego, a środkowy był trochę dłuższy. Imponujące. Ja stale patrzę na ludzkie ręce. Ktoś mi w kiosku sprzedaje gazetę, a ja obserwuję jego ręce. Druga odpowiedź na to pytanie: nerwy, strach. Gdybym zaczynał od nowa, to nie dyrygowałbym, lecz pisałbym muzykę. Gdy coś mi się uda napisać, to mam ogromną satysfakcję. No i nie ma ma konfliktów z orkiestrą, że coś się za dużo powie, że ktoś się z czymś nie zgadza...

<!** reklama>Ale spełnił się Pan jako dyrygent...

Ja bardzo lubiłem oklaski. Człowiek jest próżny z natury. Po kompozycji nie ma braw, raczej słyszy się: „Panie, co pan napisał, o czym to jest”. A po koncercie są oklaski. Nie ma takiego koncertu, żeby ktoś zadyrygował tak bardzo źle, żeby nie było aplauzu! (śmiech). Zgubiła więc mnie ta chęć bycia oklaskiwanym. No, może nie do końca zgubiła, bo przecież zrobiłem też coś, co ma ogromną wartość. Założyłem Polską Orkiestrę Kameralną, która teraz jest legendą. Doszliśmy do niespotykanego stopnia perfekcji!

A propos perfekcji, wspominał Pan o swoim tzw. punkcie zero. Co to znaczy?

Punkt zero oznacza, że na próbę przychodzi świetnie przygotowany dyrygent i spotyka świetnie przygotowaną orkiestrę, która utwór może zagrać od razu. Punktu zera u nas, niestety, nie ma, u nas jest minus. Nie jest tak, że człowiek wchodzi na salę i orkiestra od razu perfekcyjnie gra. Razem się uczymy. Czasem tylko jest tak, że wymarzony rezultat osiąga się po krótkim czasie. To bardzo mnie cieszy. Punkt zero bardziej jednak przykładam do siebie. Co mogę zrobić, to robię. Salta nie wykonam, choćbym nie wiem, ile pracował. Z muzyką jest tak, jak powiedział kiedyś Paderewski. Na sukces składa się 95 proc. pracy i 5 proc. talentu. Metafora metaforą, ale on miał chyba 300 proc. talentu.

Paderewski powiedział też, że dzieło zagrane z odpowiednimi emocjami i interpretacją zrozumiane zostanie wszędzie, także przez Eskimosów...

To prawda! Trzeba tylko przekroczyć pewien moment. Tak jak rakieta startująca w kierunku Księżyca musi przekroczyć pewną barierę, pewną prędkość, żeby osiągnąć zamierzony cel. Tak samo jest w muzyce.

Czy Eskimosi zrozumieliby patriotyczną ideę zawartą w symfonii „Polonia”, którą ostatnio dyrygował Pan w Filharmonii Pomorskiej?

Ta muzyka składa się z wielu obrazów, jest w niej wiele dziania się i to takiego historycznego, osadzonego już w czasach Mieszka. Widzę w tej symfonii także ułanów, walkę, pole bitwy, ale również cudowny liryzm - step, przestrzeń, łąki, mgły, wierzby, bociany. Tytuł jest jednak „Polonia”. Gdy widzi się taki tytuł, to człowiek od razu jest ukierunkowany. Poza tym w tej symfonii pojawia się trawestacja hymnu polskiego. Nie ma więc możliwości innej drogi interpretacji. Paderewski myślał o Polsce komponując tę symfonię.

Czyli nie jest to utwór uniwersalny?

I tak, i nie. Muzyka jest również metaforą, więc można ją odsłuchać i zrozumieć na wiele sposobów, ale jeśli chodzi o „Polonię” Paderewskiego, to Polak nie może jej zrozumieć inaczej niż w duchu polskim. Amerykanin oczywiście też usłyszy obecny w partyturze motyw walki, ale on odezwie się w jego świadomości w połączeniu z obrazami z historii amerykańskiej. Partytura Paderewskiego jest bardzo bogata. Wielu muzyków i melomanów nawet się nie spodziewa, ile w niej treści, ilustracyjności. To niesprawiedliwe, że się grywa w kółko Macieju te same utwory z listy przebojów klasycznych hitów, a takie wartościowe dzieło leży w szafie. Lista przebojów na afiszu to niebezpieczeństwo skostnienia, a może i śmierci instytucji kultury...

Czy nie jest tak, że hity łatwiej i taniej grać? Jak to zresztą jest z tym graniem? Czy to prawda, że świadomie wybrał Pan pracę z zagraniczną orkiestrą, ze względu na jej wysoki poziom?

Nie do końca. Praca w Anglii bardzo nobilitowała. Dawniej, gdy ktoś mógł pracować za granicą, to oznaczało, że jest bardzo, bardzo dobry, ale nie bez znaczenia jest, oczywiście, poziom orkiestry i związana z tym satysfakcja. Pamiętam, że podczas którejś próby orkiestra dostała nuty zapakowane w paczki i zawiązane drutem. To był Paderewski. Muzycy aż tak jego twórczości nie znali. Wyciągnęli te nuty i zagrali jak na koncercie! Bezbłędnie. Pozostała mi tylko praca nad interpretacją: tu więcej żaru, tam liryzm, tu więcej egzaltacji, tam więcej zamyślenia. Czasem zastanawiam się nad równowagą między emocjami a techniką w wykonawstwie. Anglicy tych emocji aż tyle nie mieli, ale mieli technikę. Nasi zaś bardzo przeżywają, ale nie ma jeszcze tej techniki, więc ich „dramatycznie” nie jest jeszcze idealne, podobnie jak „lirycznie”. Żeby uszyć marynarkę, trzeba najpierw kupić bardzo dobry materiał.

O co Panu chodzi z tym materiałem?

Mówię do muzyka z młodzieżowej orkiestry: „John, tu zagraj tak i tak”. I John zapamiętuje moją uwagę na całe życie. Mówię do Jasia: „Jasiu, tu zagraj tak i tak”. A Jaś chce zrobić po swojemu. Wreszcie słucha, ale następnego dnia... wraca do dawnego stylu. Czasem powtarzam jakąś wskazówkę na kolejnej próbie. Zagraniczna orkiestra przerwała mi zresztą kiedyś w pół słowa: „Nie przypominaj, pamiętamy”. W orkiestrze trzeba wykonywać rozkazy jak w wojsku.

Nie jest Pan dobrotliwym dyrygentem?

Absolutnie nie. Nie może być partnerstwa. Musi być jeden przywódca. Ludzie sami niczego nie zrobią. Czasami nawet godziny spotkania nie uda się zgrać. Gdy tylko zostawia się wolną rękę, sto osób podaje swoją propozycję godziny. Ja już z tyloma orkiestrami grałem, zjadłem z muzykami tyle soli... Od razu widzę, że w pierwszym rzędzie siedzi rewolucjonista, albo i trzech, a innemu muzykowi kompletnie brakuje temperamentu i ledwo gra, gdy ja w tym czasie przeżywam największe emocje! Ludzie są różni i różne mają historie. Nie mogę znać wszystkich. Komuś choruje mąż, jakaś kobieta jest w ciąży, ale tego jeszcze nie widać. Trzeba ważyć słowa. Dyrygent powinien być psychologiem, ale nie wiem, czy to by coś dało bez wrodzonej intuicji.

To ciekawe, że tyle osobowości udaje się połączyć w jednomyślnie brzmiący zespół...

Udaje się. Choćby nie wiem, jak ciężko szła praca, w dniu koncertu jest eksplozja. Inaczej się jednak pracuje z orkiestrą symfoniczną, a inaczej z kameralną. W symfonicznej jeden muzyk, dwóch, trzech może spać, ale nie 40 procent! W kameralniej orkiestrze spanie nie przejdzie.

Dyrygentom grozi wypalenie?

Każdemu grozi. Chociaż się je czuje, swoje trzeba robić. Cena tego uporu jest jednak ogromna. Poświęciłem zdrowie. Były momenty, że miałem dość muzyki. Nie reagowałem na nią. Mam ulubione kompozycje, np. Mozarta czy Rachmaninowa, które zwykle przeżywam całym sobą. No i stwierdziłem kiedyś ze smutkiem, że już nic nie czuję. Nie mogłem z rozpaczy spać. Przeczekałem ten stan.

Powtarza Pan ostatnio, że dość już dyrygowania...

Jest takie szkockie przysłowie, które bardzo lubię: „Nie ucz starego psa nowych sztuczek” i drugie „Money buy’s time”, czyli czas trzeba kupić. Ja muszę pracować, pani musi. Druga sprawa, że ludzie, wydarzenia nie pozwalają odłożyć batuty. Na przykład pan Olejniczak ma jubileusz i sobie nie wyobraża, żeby koncertem z tej okazji nie dyrygował Maksymiuk. Młodzi dzwonią z Elbląga i proszą „Maestro, mamy orkiestrę, niech pan przyjedzie”. Żeby tak ktoś zadzwonił do mnie z Barcelony... Tak lubię Hiszpanię, że zagrałbym tam nawet nielubiane utwory. Tyle tylko, że ja zaprzyjaźniłem się z muzyką, a nie z menedżerami. Jestem wolnym człowiekiem. Nie jestem też uzależniony od komputera. Nie tykam go. Do zapisywania melodii wolę wziąć papier nutowy. Nie wyobrażam sobie tworzenia lirycznej muzyki, np. o miłości, i pukania w takim momencie w plastikową klawiaturę: „Puk, puk, puk”...

Teczka osobowa

Jerzy Maksymiuk

Studiował kompozycję, grę na fortepianie oraz dyrygenturę w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie.

W latach 70. wraz z Polską Orkiestrą Kameralną nagrał 15 tysięcy płyt w studiu EMI w Londynie. W tym czasie nagrywała tam też grupa The Beatles, z którą pewnego razu spotkali się polscy muzycy.

W latach 1983-93 kierował BBC Scottish Symphony Orchestra w Glasgow. Podczas pracy w Szkocji ochrzczono go pseudonimem „Jazzy”.

Napisał muzykę do 114 filmów, a w jednym z nich („Męskie sprawy”, 1989 r). zagrał I.J. Paderewskiego.

Podczas jednej z prób Maksymiuk niezadowolony z muzyków krzyknął: „Panowie, wszyscy jesteście ch...”. Gdy zauważył wśród nich kobietę, dodał: „I Pani Ewa też”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!