Bo właśnie – tak się jakoś utarło, że w Polsce flagę wywiesza się okolicznościowo, żeby świętować. A jak już ktoś na stałe – to żeby manifestować. Poglądy, przynależność stadną, to, że jest za albo przeciw... I aż mi się łezka zakręciła na wspomnienie tych amerykańskich miasteczek, gdzie flagi wiszą prawie przed wszystkimi domami, zupełnie niezależnie od tego, czy rządzą demokraci, czy republikanie. Bo przecież nie ma to znaczenia żadnego.
Za nami kolejne święto patriotyczne, bo 15 sierpnia taki ma również charakter. I znowu widać, jaki mamy z tym patriotyzmem problem. Bo jak zwykle pojawiły się biadolenia - i o patriotyzmu zawłaszczaniu, i o narodowym nihilizmie… I jak się wsłuchać w jęki tych mędrców z obu stron, to aż kipi w nich żal, że poważniejszych zadym nie było.
Ale w końcu z manifestowaniem patriotyzmu w wolnej Polsce zawsze mieliśmy pod górkę. Najpierw była wielka smuta lat 90., kiedy to z jednej strony po okresie PRL, z drugiej w momencie wchodzenia do Europy, wstydliwe chowaliśmy się w kącie. No bo wchodziliśmy do tej Europy jako ubodzy krewni, więc sami się przekonywaliśmy, że nie ma się czym chwalić. Potem był moment, kiedy wyskoczył patriotyzm nowych czasów – Muzeum Powstania Warszawskiego, koniec z poczuciem obciachu, świetne płyty i filmy młodych twórców, i to wcale nie o tym, jacy my, Polacy, jesteśmy beznadziejni… No ale szybko wjechał polityczny kontekst, w którym gościa w koszulce z orłem od razu wpychamy do szuflady. I zastanawiamy się, w czyim interesie on się z tym orłem pcha. A z drugiej strony zaczęła się ta gorliwość manifestowania wpadająca w karykaturę. Dlaczego tak to odbieramy? Kto symbole sprowadził do jakiejś takiej kibicowskiej roli? Już się nie chce o tym gadać.
Zresztą debata o manifestowaniu patriotyzmu znowu ma pecha. Zawsze jest coś ważniejszego. Ot, choćby myśl złota biskupa Depo, że „bardzo boleśnie powróciły wypowiedzi, że w Polsce rządzi Konstytucja, a nie Ewangelia”... I kto po czymś takim gadałby o symbolach?