Rejs przez Atlantyk planuje rozpocząć w pierwszych dniach maja.
Ostatnia wyprawa zakończyła się fiaskiem krótko po starcie. Fale dwa razy wywróciły kajak, poniewierając kajakarzem i uszkadzając sprzęt. Zamiast płynąć ku brzegom Portugalii, trzeba było spasować i wrócić na amerykańską ziemię. Może inny by się poddał, ale nie Superoptymista Roku. To najnowszy tytuł Aleksandra Doby, przyznany mu 22 sierpnia podczas Festiwalu Optymizmu w Ostródzie.
Żona już się z losem pogodziła
Gdyby nie amerykańskie, złośliwe fale w połowie lipca, kajakarz nie byłby w sierpniu w Ostródzie ani w ostatnią niedzielę w bydgoskim hotelu Bohema, tylko wciąż walczyłby z żywiołem na Atlantyku. A tak musi zbierać siły i fundusze na nową wyprawę.
Żona już pogodziła się ze swym losem. Gdy pierwszy raz zaplanował samotne pokonanie oceanu – a miał wtedy 64 lata – robiła wszystko, by odwieść go od tego pomysłu. Przed trzecim samotnym rejsem - tym nieudanym – nie tylko nie protestowała, lecz zdecydowała się nawet polecieć z mężem do Ameryki, by go wspierać aż do wypłynięcia z przystani New Jersey pod Nowym Jorkiem.
Niełatwo jest przepytywać Aleksandra Dobę. Doświadczył tego w niedzielę Tomasz Raczek, prowadzący z nim w Bydgoszczy jedną ze swych „Kultowych rozmów”. Kto wyobraża sobie faceta, który potrafi miesiącami nie opuszczać kajaka (ostatni jego udany wyczyn atlantycki rozpoczął się 5 października 2013 r., a zakończył się 17 kwietnia 2014), jako wycofanego odludka, ten jest w grubym błędzie.
Do kajaka droga przez… lotnisko
Jeśli do kogoś porównywać Dobę, to do dziecka z ADHD. Wyrzuca z siebie mnóstwo słów, nie potrafi usiedzieć na miejscu. W niedzielę stale krążył po restauracji w Bohemie, a to pokazując, jak na Atlantyku tworzą się fale (największe, z jakimi miał do czynienia w kajaku, sięgały 9 metrów), a to… pstrykając selfie z gośćmi, którzy przyszli na spotkanie z nim.
Trudno uwierzyć, że kajakarz, który przepłynął kajakiem największy dystans spośród żyjących ludzi – około 90 tys. km – zakochał się w tym sporcie stosunkowo późno. Wychowującego się w Swarzędzu nastolatka najpierw zafascynowały samoloty i szybowce. Śmieje się dziś, że turbulencje, jakich doświadczał w szybowcu, uodporniły go na chorobę morską. Oprócz powietrza kusiła go też ziemia – turystyka piesza i rowerowa. Do kajaka przesiadł się dopiero, gdy miał 34 lata.
Siedmiometrowe królestwo
Zanim dwukrotnie pokonał Atlantyk, próbował śmiałych wypraw w bliższe Polsce rejony. W 1999 r. opłynął Bałtyk, a rok później popłynął z Polic, gdzie mieszka, za koło podbiegunowe – do Narviku. Kajak morski, jakim wtedy pływał, jest łupinką przy kajaku oceanicznym. Ten należący do Doby ma 7 metrów długości i metr szerokości, z niewielką kabiną do spania i chowania się przed sztormami (na oceanie przeżył ich osiem). Został specjalnie przez niego zaprojektowany w stoczni jachtowej w Szczecinie. Wykonano go włókna węglowego, jest niezatapialny i po wywrotce zawsze wraca do pierwotnej pozycji.
Codzienne ucztowanie na oceanie
Jedynym silnikiem, jaki można znaleźć w tym kajaku, jest silnik do odsalania morskiej wody. Z niej parzy sobie smaczną kawę, a przez większość wyprawy za prowiant służą mu liofilizowane (czyli dokładnie odwodnione, by się nie zepsuły) zestawy śniadaniowe i obiadowe. Na Atlantyku np. miał do wyboru trzy typy śniadań, cztery rodzaje zup i kilkanaście drugich dań. Mówi o tym menu z dowcipem. Dowcipnie też odpowiada na pytanie o samotność na oceanie. Jest tam sam, ale nie samotny. Wspierają go rodzina i przyjaciele. Uważa, że bardziej samotnym niż na oceanie można się czuć we własnym mieszkaniu w ogromnym, pełnym ludzi bloku.
Wieloryb kokietujący kajakarza
Ludzie bywają też obcy, a nawet groźni na morzu (na Amazonce dwa razy był obrabowany). Co innego zwierzęta. Aleksander Doba niewiele miał z nimi przygód wywołujących ciarki. Raz dostał w twarz latającą rybą, która z prędkością około 90 km/godz. czmychała przed drapieżnikami. Innym razem poczuł badawczy wzrok na plecach. Gdy się odwrócił, tuż za sobą zobaczył 18-metrowego kaszalota, który... puścił do kajakarza oko.