Wiedzą o tym wszyscy, łącznie z naszym ministrem spraw zagranicznych, który posiadając na koncie dyplomatyczne kontakty z nieistniejącym państwem nadaje się chyba najlepiej do wypełnienia misji beznadziejnych i pozornych. Najmniej jednak w tym całym ambarasie chodzi o eurodeputowanego Saryusza z jego wybujałym ego i ambicjami, który przystał na bycie dość żałosnym pionkiem w tej europejskiej i wstydliwej dla nas rozgrywce, zdając sobie sprawę z tego, że prezes z zadziwiającą pasją pragnie utrącić kandydaturę Donalda Tuska i nic poza tym. Plan prezesa częściowo się powiódł, bo dotychczas niezagrożona reelekcja przewodniczącego stanęła pod niewielkim, ale jednak znakiem zapytania. Dziś przekonamy się, jak dalej potoczy się akcja.
Najgorsze jednak, że z całej tej awantury wyłania się obraz Polski już nie drugiej, ale trzeciej unijnej prędkości, co rządzącym naszym kraju, chciałbym się mylić, może być na rękę, a mi wystarczy w Europie jeden Budapeszt i tyleż Orbanów.