Jakby na to nie patrzeć, urlopy zaowocowały koniecznością szukania ciepła daleko poza granicami naszego kraju, nawet w miejscach ogarniętych zagrożeniami terrorystycznymi. Wybieraliśmy więc pomiędzy bezpieczeństwem w deszczowej ojczyźnie a niebezpieczeństwami w krajach o przychylniejszym, z wakacyjnego punktu widzenia klimacie.
Zapewne nie zdziwicie się, gdy napiszę, iż jako najbardziej znany w okolicy lewak wybierałem pomiędzy wakacyjnym wariantem ulicy i zagranicy, zdecydowałem się na tańszą opcję pierwszą, czyli spacerowanie oraz plenerowe popijanie wina z knuciem i szydzeniem z najwyższych władz RP, w czym wraz z grupą znajomych osiągnęliśmy mistrzostwo. I tak w spokoju, bo w zgodzie z moimi nihilistycznymi zasadami, a raczej ich brakiem, oraz w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku dotrwałbym do początku września, gdyby nie wstrząsająca wypowiedź harcmistrza ZHR po tragicznych wydarzeniach na obozie harcerskim w Suszku: „Nie potrafimy też zrozumieć, jaki plan Boży przewidział takie wydarzenia, ale pokładamy w Bogu nadzieję i ufamy, że mamy w nim oparcie (...) Wierzymy, że wezwanych do siebie (mowa o dwóch ofiarach śmiertelnych wichury - przyp. red.) otoczył blaskiem i ciepłem Najwyższego”. Na miejscu, sądząc po tych słowach, socjopatycz-nego proroka w harcerskim mundurku nie mieszałbym pochopnie do sprawy Pana Boga, bo jego cierpliwość (i akurat w to wierzę) zapewne też ma swoje niebiańskie, ale nieprzekraczalne granice.
Na koniec chcę dodać, iż w związku z uciążliwą, bo nieudolną inwigilacją służb ostatni tydzień wakacji postanowiłem spędzić za granicą w otoczeniu uchodźców, odziany w patriotyczną pelerynę przeciwdeszczową, i na odpieraniu jakże niesłusznych ataków na nasz kraj i rząd. Do zobaczenia za dwa tygodnie w tym samym miejscu, być może wtedy odpowiem na nurtujące mnie pytanie, dlaczego Beata Szydło spędzała wakacje z prezydentem Dudą, a Jarosław Kaczyński z Joachimem Brudzińskim.