Po pierwszej, październikowej odsłonie festiwalowych występów, kiedy na scenie Teatru Polskiego zagrał Roscoe Mitchell w towarzystwie Sławka i Qby Janickich oraz Jerzego Mazzolla, w dniach 5 – 7 listopada odbyła się główna część bydgoskiej odsłony Mózg Festival.
Mimo, że obejrzane przeze mnie koncerty Dark Horse, Chrisa Jarretta, The Necks, Nomad-X, Davida Mossa, duetu Jan Jelinek/Masayoshi Fujita, Luo Chao-Yun, Trilok Gurtu czy Stiana Westerhusa nie zainteresowały tłumów, jakie artyści z tej listy byliby w stanie zgromadzić (i na jakie bez dwóch zdań zasługują), to dzięki nim festiwal zaliczam do koncertowych wydarzeń roku w naszym mieście.
Wielość w jedności
Kto spośród instrumentalistów i performerów przodował w tym roku? Palma pierwszeństwa należy się muzycznym weteranom.
Pierwszym tegorocznym „strzałem w dziesiątkę” był występ amerykańskiego pianisty Chrisa Jarretta.

Michał Bukolt - Crocslide
Muzyk zachwycił wirtuozerią i techniczną sprawnością, łącząc z ogromną lekkością jazzową improwizację oraz abstrakcyjne formy z lirycznymi i często romantycznymi zarysami klasycznych melodii. Kompozycje, jakie Jarrett zaprezentował w czwartek, miały zwięzłą formę, zachwycały intensywnością i mnogością detali, przechodząc płynnie od abstrakcji do konkretnych melodii i akordów.
Swego rodzaju przeciwieństwem Jarretta był, wywodzący się z australijskiego Sydney, tercet The Necks. Tony Buck, Lloyd Swanton i Chris Abrahams przy użyciu podstawowego dla jazzu instrumentarium – perkusji, kontrabasu i fortepianu, zagrali blisko godzinną improwizację, opartą na prostych, powtarzanych wielokrotnie figurach, które budziły skojarzenia z takimi terminami, jak „ambient”, „trans” czy „minimalizm”.
Zaczęli bardzo cicho - od plam budowanych delikatnie akordem fortepianowym Abrahamsa, smug generowanych przez kontrabas Swantona i delikatnej gry Bucka na dzwoneczkach, przechodząc w fragmenty głośniejsze i gęstsze, jeśli chodzi o fakturę i ilość mikrotonów.
Z pozoru monotonna muzyka wprowadzała w trans, eksponując z czasem dużą ilość detali i drobnych zmian w obrębie gry każdego z muzyków. Ogromne wrażenie robiła niesamowita dyscyplina artystów oraz umiejętność operowania długością poszczególnych fragmentów koncertu, tworząc narrację, która działała niesamowicie na poziomie emocjonalnym. Zapamiętywalne było też wrażenie obcowania z dźwiękowym monolitem, czymś w rodzaju potężnej chmury, unoszącej się leniwie nad głowami słuchaczy.
Kosmos nie tak zimny
Najmocniejszym punktem piątkowego wieczoru był koncert duetu Jan Jelinek i Masayoshi Fujita. Niemiecki weteran chłodnej i abstrakcyjnej elektroniki, generowanej za pomocą m.in. syntezatorów modularnych, samplera i kostki gitarowej, oraz japoński wibrafonista, który ochoczo modyfikował brzmienie swojego instrumentu za pomocą mniej lub bardziej nietypowych przedmiotów (m.in. folii aluminiowej, zabawkowego ksylofonu czy smyczka), wprowadzili słuchaczy w świat, który jeden z siedzących obok mnie słuchaczy określił mianem „opuszczonej stacji kosmicznej”.
Dźwięki, sprawiające wrażenie obcych i pozaziemskich, łagodzone były ciepłym brzmieniem wibrafonu, co tworzyło świetnie zazębiającą się dźwiękową strukturę, która wprowadzała w błogi trans, podobny do tego, który udało się wypracować muzykom The Necks.
Mimo że elektronika Jelinka brzmi w dobie Abletona nieco archaicznie, to jego piątkowy koncert udowodnił, że styl ma na tyle charakterystyczny, by być wciąż uważanym za jednego z czołowych światowych twórców dźwięków budowanych za pomocą urządzeń elektronicznych.
Ogniste rytmy skąpane w wodzie
W sobotę najlepiej wypadł koncert hinduskiego perkusisty i perkusjonalisty Triloka Gurtu. Muzyk, który współpracował m.in. z Johnem McLaughlinem czy Billem Laswellem, pokazał ogromne możliwości zestawu perkusyjnego, wzbogaconego o różne egzotyczne dla polskiego odbiorcy perkusjonalia, takie jak gongi (także zanurzane w wiadrze z wodą) czy table, na których muzyk zagrał transowe i niezwykle efektowne solo, iskrzące od precyzyjnych, gęstych uderzeń.

Michał Bukolt - Crocslide
Koncert Gurtu, oprócz świetnej warstwy muzycznej, miał w sobie duży walor rozrywkowy. Na bis artysta, jedynie przy pomocy dzwonków i instrumentu cajón, zaśpiewał orientalną pieśń, do czego zachęcił również słuchaczy.

Michał Bukolt - Crocslide
Oprócz tego, do festiwalowych ciekawostek zaliczyć można widowiskowy występ Davida Mossa – eksperymentalnego wokalisty i perkusisty, który podczas swojego show melodeklamował, śpiewał, mruczał, chrząkał i wył, robiąc to czasem zupełnie a capella, a czasem wykorzystując efekt zapętlenia sygnału z mikrofonu.

Michał Bukolt - Crocslide
Wokalista za pomocą licznych powtórzeń tekstów, sprawiających wrażenie kompulsywnych, trochę na modłę burroughsowską, trochę w stylu nieżyjącego perkusisty i wokalisty Sun City Girls - Charlesa Gochera, snuł swoją opowieść o czasie i przestrzeni. Dla jednych ten koncert mógł być zbyt radykalny w swej surowości. Pomimo ograniczonych środków, miał jednak w sobie bardzo duży potencjał muzyczny.
Do najsłabszych tegorocznych koncertów zaliczyć można występ norweskiego trio Dark Horse, które zaproponowało nieco wtórną i dość nużącą wersję jazzowej sonorystyki, bazującej na pocieraniu, uderzaniu i stukaniu w instrumenty. Pomimo młodego wieku muzyków, ich dźwięki brzmiały nieznośnie archaicznie.

Michał Bukolt - Crocslide
Nie zachwycił również norweski gitarzysta Stian Westerhus, który połączył ciekawe dźwiękowo i potężnie brzmiące abstrakcyjne improwizacje na gitarę przepuszczoną przez efekty, amplifikowane potężnym nagłośnieniem, z zarysami piosenek. Niestety zaśpiewy te wprowadzały niepotrzebny patos i pretensjonalność, odzierając występ z tajemnicy i surowości, zbliżając go niebezpiecznie w rejony zarezerwowane dla Sigur Rós czy Duńczyków z Efterklang.

Michał Bukolt - Crocslide

Michał Bukolt - Crocslide
Warto też przypomnieć o świetnych, późnowieczornych występach w klubie Mózg, które miały miejsce tuż po koncertach w teatrze.
Zdecydowanie hitem sobotniego wieczoru był występ tria 67,5 Minuty Projekt w składzie: Jan Emil Młynarski (perkusja), Piotr Zabrodzki (klawisze) i Macio Moretti (automat perkusyjny). Panowie zagrali żywą i popisową wersję muzyki jungle i drum'n'bass, jak zwykle rozgrzewając publikę do czerwoności.

Michał Bukolt - Crocslide