Czemu takie komediodramaty, rozklepujące do bólu familijne traumy, co i rusz podbijają ekrany? To oczywista oczywistość - zawsze znajdziemy tam refleksy i problemów, i wspaniałości każdej rodziny na świecie. Naszej też, jak najbardziej. Pretensje, pochowane urazy, ale przecież też dumę z rodziny własnej i poczucie bezpieczeństwa, które dostajemy. “Przyjęcie urodzinowe” to właśnie taki komediodramat w najbardziej klasycznej formule opowieści prawie teatralnej, i ze względu na zamkniętą przestrzeń, i aktorskie popisy. A że to z lekka oldskulowe? Pewnie tak, choć fajnie, że HBO GO – bo tym razem pochylamy się dzielnie nad premierą tegoż serwisu – dba o to, żeby takie oldskluowe smakołyki co czas jakiś nam się trafiały.
Tak więc mamy urodziny seniorki rodu, osiadłej w uroczej, choć z lekka zapuszczonej rezydencji. Przyjeżdżają dzieciaki i wnuczęta. Jeden syn to biznesmen, z sukcesami, ale umiarkowanymi, żoną lekarką i dwójką małoletnich chłopaczków. Jego brat to urocze wieczne dziecię, niby artysta sztuk zawsze niezależnych, tak naprawdę reprezentant tej klasy prożniaczej, której państwo dobrobytu pozwala przeżyć. U boku ma miłość życia, pannę Argentynkę. No a w końcu zjeżdża też córka. Po burzliwym romansie w Stanach, z masą psychicznych obciążeń. Seniorka wychowuje jej córkę, która też jest na imprezie – z czarnoskórym chłopakiem. No i z każdą chwilą napięcie rośnie.
Znacie takie zjazdy rodzinne? Zawsze jest trochę fajnie, a trochę niekoniecznie, bo zaraz wyłażą różne zaszłości i upiory. Teraz też dostajemy zagadkę, czemu w tej rodzinie, która powinna fetować urodziny babci, aż tak iskrzy. Każdą osobę dramatu oczywiście co chwila odkrywamy od nowa, a katalizatorem wybuchu okazują się pretensje córki – rodzina oskubała ją z rodzinnego domu, a teraz wspiera gorąco w walce z psychicznym rozchybotaniem... Ale kasa to tylko jeden trop, pretensje wyskakują z każdego kąta. A i tak co im wszystkim zostaje na koniec? Rodzina.
“Przyjęcie urodzinowe” to nie arcydzieło, ale ogląda się je uroczo, Tak, jak byśmy czytali starą i niegłupią książkę, w ktorej nic nie dymi i nie huczy, a i tak wesolutko nam i smutno co rusz. Do tego praca kamery sprawia, że czujemy się uczestnikami wydarzeń - siedzimy na tylnym siedzeniu w samochodzie, albo obok głównej heroiny przy stole. Aktorzy też grają nienachalnie, choć może więcej obiecywałem sobie po roli wielkiej na wieki Catherine Deneuve. Rola wyrazista, ale przykryta przez inne. Cóż, taka jest kolej rzeczy. W rodzinie też czas jakiś jesteśmy na pierwszym planie, aż w końcu następne pokolenia odstawiają nas do kąta.
