Jak wiadomo, im więcej mamy, tym więcej nam brakuje. I można by tę myśl złotą podpiąć pod wiele rzeczy natury i psychologicznej, i ekonomicznej - ale pod mentalną pułapkę tłustej klasy średniej z ponowoczesnej Polski, to już podpiąć można na pewno. Bo w końcu to klasa, która uwierzyła, że dostatek, wykształcenie, status i gonienie trendów nasycą nie tylko ciała, ale i duszyczki. A jakoś nie nasycają. I im więcej smędzi się tu o spełnieniu, tym bardziej widać pustkę i deficyty życia, które się prowadzi. I strach, że to jedno jedyne życie, które mamy, idzie nie tak. Tyle, że z filmem „Śniegu już nigdy nie będzie” mam to samo... Powinienem być po nim syty i uradowany, a jakieś takie niespełnienie mnie gnębi.
Na filmy pani Małgorzaty Szumowskiej – tym razem w duo z panem Michałem Englertem – czekam zawsze z utęsknieniem. Po pani Małgorzata wielką artystką bywa, ale czasami też się myli. I tu jest cały ten smak – nigdy nie wiadomo, czy wyjdziemy z kina wstrząśnięci, czy tylko zmieszani. „Śniegu nigdy nie będzie” to rozprawka ambitna - bo i o braku metafizyki w życiu naszym doczesnym, i proekologicznie o zmaganiach natury z cywilizacją człowieczą, i satyrycznie o nas Polakach, choć niezupełnie szarakach. I na pewno można będzie po tym filmie przegadać z bliźnimi noc długą. Ale ja już czekam na pani Małgorzaty film kolejny.
Tak więc poznajemy pana Żenię. A właściwie słabo poznajemy, bo wiemy o nim tyle, że pochodzi z okolic Czarnobyla, a u nas zarobkuje, masując Polaków z klasy średniej wyższej, na osiedlu jak ze snu, a raczej koszmaru. Potężne domy, bez oddechu, stoją na małych działkach. Jeszcze nie ma zieleni, więc intymność trzeszczy. A my wraz z Żenią wizytujemy mieszkańców – panią alkoholiczkę przy mężu i dzieciach, tegoż męża nawiedzającego sąsiadkę, oficera po przejściach, żonę i jej umierającego na raka męża… Dla wszystkich Żenia staje się kimś niezwykłym, terapeutą i nadzieją, swoim prostym wpasowaniem w życie dającym szansę choć na chwilę harmonii ze światem. A Żenia jest zagadką. Też dla nas.
Co nie zagrało tu do końca? Motyw eko – naszej cywilizacyjnej pustki, niszczącej tkankę natury – słabnie z każdym kwadransem. Niby jest oczywisty do bólu, ale przestaje nas nęcić... Mamy tu też kalejdoskop różnych herosów, czasami zarysowanych mocniej, czasami słabiej, a czasami zostawiających nas – jak oficer pana Chyry – z mocnym niedosytem. No sama opowieść – jakoś grzęźnie i buksuje.
A co się udało? Motyw pustki w życiu naszym niemetafizycznym pokazany jest sugestywnie. Oko cieszy robota operatorska. Smaczna jest satyra na klasę średnią – jasne, momentami grubokrechowa, ale pani Małgorzata miała już z satyrą mniej udane przygody. Tym razem jest bardzo smacznie i naprawdę obejrzałbym kiedyś zupełnie niemetafizyczną groteskę w jej wykonaniu. Kapitalni są prawie wszyscy aktorzy. Pan Utgoff, pani Ostaszewska, pani Kulesza, pan Simlat... I na pewno pani Weronika Rosati. Raz na zawsze zamykająca dyskusję o tym, czy ma mocny aktorski talent, czy niekoniecznie.
