Zobacz wideo: Kalkulator kolejki szczepionkowej Covid-19:
Spór o to, kto powinien płacić za prąd zużywany do oświetlenia wspólnych terenów w zarządzie spółdzielni mieszkaniowych, podzielił nie tylko prezesów największych spółdzielni po jednej strony barykady i prezydenta Bydgoszczy po drugiej stronie, ale też mieszkańców. Odpowiedź na pytanie, kto powinien płacić, nie jest oczywista. Wielu bydgoszczan popiera prezydenta i uważa, że skoro chodzi o teren zarządzany przez spółdzielnię, to koszty oświetlenia, podobnie jak wiele innych, wyłącznie powinna pokrywać spółdzielnia. Zwłaszcza teraz, w okresie lockdownu, gdy do miejskiej kasy wpływa mniej pieniędzy i gdy wielu przedsiębiorców liczy na wsparcie także od samorządu, miasto nie powinno dokładać do oświetlenia na spółdzielczej grzędzie.
Na ten sam temat
To prawda. Umiejący liczyć spółdzielcy powinni liczyć przede wszystkim na siebie. Zastanawiam się tylko, czy równie zdecydowany kurs na samodzielność miasto stosuje wobec właścicieli domków jednorodzinnych, wspólnot mieszkaniowych czy terenów należących do miasta, a zarządzanych przez ADM. Na moich kwitkach z rozliczeniami z gminą nie widzę rubryki z kosztem oświetlenia drogi, która prowadzi do mojego domu. Droga nie jest wprawdzie moją własnością, lecz ja z tego oświetlenia korzystam. Może więc i spółdzielcom należy się wsparcie miasta w opłatach za wspólne światło? Może warto szukać złotego środka? Nikt chyba nie chciałby wędrować przez blokowiska w egipskich ciemnościach. A na to się zanosi wobec deklaracji prezesów spółdzielni, że nie podpiszą umowy z Eneą o opłatach za prąd płynący w latarniach.
Odnoszę przy tym wrażenie, że obie strony sporu, prezydent i spółdzielcy, prowadzą teraz grę na przetrzymanie przeciwnika. Gra może być długa, jak niedawna, trwająca blisko rok batalia o pieniądze na konserwację miejskiego oświetlenia pomiędzy ratuszem i Eneą. W takich wojenkach, niczym w wierszu Konopnickiej - najdzielniej biją króle, a najgęściej giną chłopy. Kto jest królem, a kto chłopem w wojnie pod latarniami, nie muszę chyba tłumaczyć.
Nawiązanie do wojny króli i chłopów kieruje mnie raz jeszcze do tematu, o którym pisałem przed tygodniem. Od poniedziałku rzeczywiście znów kursują pociągi na dwóch niedawno zawieszonych liniach w regionie: Bydgoszcz- Chełmża i Laskowice Pomorskie-Czersk. Obsługuje je firma Arriva. Zanim mimo siarczystego mrozu odmrożono te połączenia, otrzymałem list od rzeczniczki kolejowej spółki Polregio - spółki, która na wojence z marszałkiem województwa straciła najwięcej. Jest to riposta na moje wątpliwości co do skali podwyżki za pociągokilometr, zaproponowanej przez Polregio. Kwota ta wzrosła w porównaniu z poprzednią umową z marszałkiem o ponad 80 proc. Rzeczniczka dyplomatycznie nie polemizuje ze mną, tylko z urzędnikami pana Całbeckiego:
„Nie zgadzamy się ze stwierdzeniem Urzędu Marszałkowskiego Województwa Kujawsko-Pomorskiego, że Polregio dokonało drastycznych podwyżek. Faktyczny wzrost kosztów w zaproponowanym przez nas planie finansowym na 2021 r. wyniósł 10% i wynika z czynników niezależnych od spółki, w tym podwyżek cen energii elektrycznej”.
Polemika ta nie jest bynajmniej musztardą po obiedzie. Przywrócone w poniedziałek połączenia na dwóch trasach to tylko część z 72 kursów pociągów, które wypadły z regionalnego rozkładu jazdy od początku 2021 roku. Nadal więc jest o czym rozmawiać, najlepiej zapominając o dawnych sporach, które być może odebrały obu stronom zdolność trzeźwej oceny sytuacji. Warto też o dialogu myśleć w dalszej perspektywie.
Zastanawia mnie chociażby to, że przywróceniu ruchu kolejowego pomiędzy Bydgoszczą i Chełmżą nie towarzyszyły rozważania, które słychać było wcześniej: o elektryfikacji tej linii i jej przebudowie, tak by zwiększyć żółwie tempo podróży. Za to słychać już utyskiwania pasażerów Arrivy na dużą podwyżkę cen biletów.
Poza tym uważam, że wszystkie pociągi powinny jak najszybciej wrócić na tory!
