Niemal cały 2020 rok trwały korowody wokół naprawy lamp, należących do spółki Enea Oświetlenie. Tych zepsutych lamp była masa i w ciągu kolejnych miesięcy sporów ta masa nabierała coraz większej masy. Kolejne ulice pogrążały się w ciemności, podczas gdy pracownicy państwowej (w większości) spółki Enea Oświetlenie i miejskiego samorządu ostro licytowali stawkami za utrzymanie „punktu świetlnego” i słupkami z liczbą lamp, które należą do Enei i za których dobrą kondycję miasto powinno tej spółce zapłacić.
Porachowanie lamp nawet w 350-tysięcznym mieście nie powinno zająć wielu miesięcy. Ale widać zajęło – i liczyć było warto. Okazało się bowiem, że około 1000 lamp rzekomo święcących w barwach Enei to oświetleniowe martwe dusze – czyli obiekty, które były, ale się zmyły w wyniku remontów i przebudowy miasta. I gdy w końcu nowa umowa pomiędzy miastem i Eneą Oświetlenie została podpisana, rzeczywiście w wielu dzielnicach pojaśniało. Można by mówić o szczęśliwym zakończeniu – miasto nie płaci już za lampy świecące wyłącznie na papierze – gdyby nie świadomość, że czas to pieniądz, a bezpieczeństwo też ma swoją cenę.
Wiele wody w Brdzie nie upłynęło, a rozpoczął się nowy spór z ulicznymi lampami na pierwszym planie. I ponownie spór o lampy okazał się długą batalią. Mam na myśli lampy, które oświetlają tereny publiczne, lecz należące do spółdzielni mieszkaniowych. Za zużyty przez nie prąd nie chce płacić ani miasto (bo to teren spółdzielni), ani zbuntowane duże spółdzielnie (bo miasto ma ustawowy obowiązek zapewnienia oświetlenia miejsc publicznych).
Tak naprawdę sytuacja jest jeszcze bardziej złożona. Tereny spółdzielcze to nie są jakieś magnackie latyfundia, lecz często spłachetki ziemi pomiędzy terenami należącymi do miasta. Możliwa i w praktyce nierzadka jest sytuacja, w której ta sama latarnia oświetla częściowo teren spółdzielczy, a częściowo teren miejski. I jak tu sprawiedliwie policzyć i podzielić koszty? Potwierdził to zresztą ostatnio Mirosław Kozłowicz, zastępca prezydenta miasta, który uczciwie przyznał: - Przypadków, w których technicznie dosyć łatwo można wypowiedzieć dostawę energii elektrycznej przez miasto, jest bardzo mało.
Spór, podobnie jak w przypadku miasta i Enei Oświetlenie, trwa już blisko rok. Tylko że tu światełka w tunelu nie widać. Kilka bydgoskich spółdzielni mieszkaniowych przegrało bowiem potyczkę z miastem w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym (skargi zostały oddalone), lecz uparcie walczy dalej. Odwołania powędrowały do Naczelnego Sądu Administracyjnego i tam czekają w kolejce do rozpatrzenia.
POLECAMY
Bydgoszcz przed wojną na pokolorowanych zdjęciach. Zobaczcie...
Na szczęście w sporze miasta ze spółdzielcami nie ma ofiar. Światło w dzielnicach nie zgasło, bo zbuntowane spółdzielnie same teraz płacą rachunki za prąd dostarczany do spornych lamp. A raczej płacą spółdzielcy, bo dodatkowy wydatek za coraz droższy prąd zostanie dopisany do ich rozliczeń ze spółdzielnią. I w tej sytuacji zatem czas to pieniądz. Skoro wiceprezydent Bydgoszczy sam przyznaje, że bardzo często trudno jest precyzyjnie oddzielić światło spółdzielcze od światła miejskiego, to pewnie sprawiedliwie nie rozstrzygnie tego sporu ani NSA, ani nawet sam papież. Trzeba się dogadać krakowskim targiem. Ale do targowania się potrzeba elastyczności. Na razie tej cechy nie pokazali ani prezesi spółdzielni, ani miejska urzędnicza wierchuszka.
