Cieszę się z administracyjno-biurowych postępów na drodze do lasów społecznych. Martwią mnie natomiast obserwacje w terenie, które dają podstawy do obaw, że zanim koncepcja stanie się obowiązującym prawem, to nie bardzo będzie już czego chronić. Oto dowód:
W ramach wakacyjnych podróży niedużych zawędrowałem ostatnio nad jezioro Chechło-Nakło, 90 hektarów wody o 1. klasie czystości wśród 300 hektarów pięknych, liściastych i mieszanych lasów, rozciągających się w pobliżu Tarnowskich Gór i Bytomia. Jezioro to właściwie zalew, utworzony w latach 70. w wyrobisku po kopalni kruszywa. Takie miejsce na Górnym Śląsku to prawdziwy rarytas. Nic dziwnego, że teren został rekreacyjnie i turystycznie zagospodarowany, między drzewami stoją ukryte setki domków letniskowych, a w wakacyjne weekendy ściągają tu tłumy ludzi z rowerami, hulajnogami, deskorolkami, kajakami. Ba, w zatocze kołyszą się nawet małe jachty.
W ostatnich latach jezioro dobrze sobie radziło z okresami suszy. Poziom wody w Chechle-Nakle nawet się podniósł. Gorzej sobie radzą lasy. W pochmurny poniedziałek szwagier, który ma daczę w tym miejscu, poprowadził mnie na długi spacer leśnymi duktami. Już pół kilometra od jeziora zaczęła się specyficzna szachownica. Ciemne kwartały gęstego lasu stykały się z jasnymi kwartałami kompletnie ogołoconymi z drzew. I nie był to bynajmniej wyłączny skutek polityki Zjednoczonej Prawicy. Szwagier pokazywał mi puste miejsca, w których jeszcze w ubiegłym roku zbierał z moją siostrą prawdziwki i jagody, lecz po działaniach ciężkiego sprzętu parę tygodni temu można się tu już tylko opalać.
Wniosek z tego, że pieniądze nie śmierdzą ani z prawa, ani z lewa. Niestety...
