Kiedy o tym myślę, dostrzegam jednak pewien dość istotny mankament ofiaromatu. Otóż zrzutka na tacę poza funkcją dobroczynną spełnia też funkcję autopromocyjną. Wierni na mszy dyskretnie śledzą wędrującą tacę, starając się zauważyć, kto i ewentualnie co na nią kładzie. Z tego właśnie powodu żona w niedzielę rano szuka papierowej dychy, a nie dwóch brzęczących piątek. Uważa bowiem, że przy obecnej sile nabywczej złotówki zasilanie parafii monetą jest obciachem.
Tu przeczytasz komentowany artykuł
Wróćmy jednak do księdza Wasilewskiego i jego najnowszego pomysłu - tym razem bardziej uduchowionego. Parę dni temu proboszcz zainaugurował akcję pod hasłem „W Białych Błotach wszyscy mówimy DZIEŃ DOBRY”. Promował ją podczas kazań na mszach w taki oto sposób:
- Ewangelia była o uzdrowieniu głuchoniemego. Chciałem wiernym pokazać, że głuchoniemym można być od urodzenia, ale też z wyboru. Są bowiem osoby, które odwracają głowę albo ją nieco opuszczają, aby nikogo nie pozdrowić i pozdrowienia nie odwzajemnić. A zwykłe „dzień dobry” może czynić cuda...
Jako człowiek nowoczesny i doświadczony w działalności publicznej, ksiądz Wasilewski w popularyzacji akcji nie ograniczył się do słowa mówionego. Apel „W Białych Błotach wszyscy mówimy DZIEŃ DOBRY” znalazł się też na stu okazałych banerach, które zawisły w całej gminie. O skuteczności akcji błyskawicznie przekonał się m.in. pewien bydgoszczanin, który w ubiegły weekend zawitał do Przyłęk (to też gmina Białe Błota, ale parafia już inna). Zaskoczył go tam fakt, że obcy ludzie, zwłaszcza młodzi, co rusz pozdrawiali go na ulicy. W pierwszej chwili myślał nawet, że jest mylony z kimś podobnym do niego, kto mieszka w Przyłękach. Dopiero później uświadomiono go, że to efekt edukacyjnych wysiłków księdza proboszcza.
Zgadzam się z księdzem Wasilewskim, że słowa mogą nie tylko ranić i krzywdzić, jak się niestety często ostatnio przekonujemy, ale też czynić cuda. Proponowałbym jednak nieco rozszerzyć listę tych magicznych słów. Poza „dzień dobry” bez wahania umieściłbym na niej „dziękuję”, „proszę” i „przepraszam”. Zwłaszcza to ostatnie wypowiadamy z ogromnym trudem - zarówno w domu, jak i podczas publicznych wystąpień.
Po dłuższym namyśle dołączam też do tej krótkiej listy „do widzenia” - jako sposób grzecznego, ale stanowczego pożegnania z tymi, z którymi nie warto utrzymywać kontaktów. Zobrazuję to anegdotką. Żona niechętnie chodzi do lekarzy, lecz niedawno musiała przeprosić się z nieodwiedzaną przez nią od lat przychodnią POZ. W rejestracji dowiedziała się, że ma do wyboru troje lekarzy. Do gabinetów dwojga z nich mogła wejść niemal natychmiast, do trzeciej lekarki trzeba było poczekać w kolejce - i to kilka dni. Jak myślicie, kogo wybrała moja żona? Racja, tę trzecią lekarkę. I nie zawiodła się na niej. Na co zaś zasługuje pozostała dwójka medyków z przychodni? Prawdopodobnie jedynie na „do widzenia”. Tylko jakoś nikt im tego prosto i szczerze powiedzieć nie potrafi.
