Pośród 18 miast wojewódzkich (Kujawsko-Pomorskie i Lubuskie mają po dwie stolice) wylądowaliśmy na 15. miejscu z ubytkiem 7,2 proc. mieszkańców, pozostawiając za sobą tylko Kielce, Łódź i Katowice. Dla porównania, najlepsze pod tym względem miasta, Zielona Góra, Warszawa i Rzeszów, zanotowały wzrost liczby mieszkańców - w wypadku dwóch ostatnich o ponad 9 proc., a w wypadku Zielonej Góry – aż o 17,7 proc.
Daleki jestem od załamywania rąk z tego powody. Mimo to mocno zdziwił mnie komentarz do danych demograficznych, który wygłosił bydgoski socjolog, dr Tomasz Marcysiak. - Nie widzę powodu do niepokoju. Bydgoszcz nie straciła na liczebności, bo te dane nie uwzględniają uchodźców z Ukrainy – stwierdził, dodając, że w Bydgoszczy licznie powstają nowe osiedla, więc jest gdzie mieszkać i żadne duże firmy nie wyprowadziły się miasta, toteż Bydgoszcz jest dobrym rynkiem pracy. Po czym podsumował: - Bydgoszczy nie grozi depopulacja.
Moim zdaniem, opieranie optymistycznych prognoz demograficznych dla Bydgoszczy na uchodźcach z Ukrainy jest bardzo ryzykowne. Już teraz liczba uchodźców znacznie zmalała w porównaniu z tegoroczną wiosną. Podstawowym warunkiem zatrzymania odpływu uchodźców byłoby połączenie rodzin tych Ukraińców, którzy zatrzymali się u nas na dłużej. Do matek z dziećmi musieliby dołączyć ojcowie. A szybko nie dołączą, bo albo są teraz w wojsku, albo pracują w swojej ojczyźnie, albo wreszcie są bez pracy – w każdym razie legalnie Ukrainy opuścić nie mogą. Jak długo trwać będzie taki stan rzeczy, nie wiadomo. Bardziej zależy to od Putina i Rosji niż od Zełenskiego i Ukrainy. Na razie nic pokoju nie wróży.
Tymczasem pozbawionym mężów i ojców rodzinom zaczyna wieść się w Bydgoszczy, jak i pewnie w całej Polsce, coraz gorzej. Moja znajoma, młoda charkowianka (w tej opowieści będę ją nazywał Swietłaną) z czwórką dzieci szczyt optymizmu przeżywała, gdy otrzymała zaległe 500 plus. Kupiła sobie wtedy parę drobiazgów, może nie rzeczy najbardziej potrzebnych, lecz których zakup pozwolił jej poczuć się wolnym człowiekiem. Z gościnnego domu pod Bydgoszczą Swietłana przeniosła się do gościnnego mieszkania w Bydgoszczy, w którym zamieszkała z koleżanką. Koleżanka niedawno w Bydgoszczy powiła trzecie dziecko.
Mamy więc oto mieszkanko, w którym dwie gospodynie na razie płacą jedynie za media. Dwie gospodynie i siedmioro dzieci, w tym noworodek. No i oczywiście siedem razy 500 plus, czyli 3,5 tysiąca złotych. Plan był taki, że jedna z mam opiekuje się całą siódemką drobiazgu, a druga szuka pracy. Tylko że tej pracy na razie jak na lekarstwo. Trudno też sobie wyobrazić mamę z noworodkiem, jednocześnie dobrze opiekującą się pozostałą szóstką dzieci.
Na razie pozostaje zatem 3,5 tysiąca złotych i dziewięć żołądków do napełnienia w mieszkaniu, za które niedługo zaczną płacić czynsz. I żadnej pomocy z domu, bo mąż mojej znajomej jest w Ukrainie bez pracy. Nic dziwnego, że optymizm Swietłany wyczerpał się. Coraz częściej mówi o powrocie do ojczyzny. Nie do domu w Charkowie, bo tam wciąż niebezpiecznie, lecz do krewnych na wsi, dalej od wojennej zawieruchy. Być może stanie się to jeszcze przed Nowym Rokiem. Tym samym liczba mieszkańców Bydgoszczy zmniejszy się o pięć.
Z doktorem Marcysiakiem zgadzam się natomiast co do tego, że nad Brdą wciąż domy budują i duże firmy nie plajtują. Tylko czy to wystarczy, by zatrzymać młodych?
