Zacznijmy od kultury, bo tu zrobiło się tłuściutko. 2018 to przede wszystkim superrok dla naszego kina. Znowu mocno świecimy na świecie, głównie za sprawą pana Pawlikowskiego i „Zimnej wojny”. No a u nas pan Smarzowski – jak pan Wajda za swych cudnych lat – mocnym kinem rozgrzał Polskę całą. Rozczarowała z lekka reakcja panów dostojników na to rozgrzanie, arcybiskup Gądecki stwierdził nawet ostatnio, że sukces „Kleru” pomógł mu zrozumieć sukces antysemickiego kina nazistowskiego... Ręce i szczęki opadają, bo to pełna garda i zapiewanie „Polacy, nic się nie stało”. Tylko że się stało. I raczej się nie odstanie. No i doczekaliśmy się też wreszcie serialu, który trzyma poziom ekstraligi HBO, czyli „Ślepnąc od świateł” z kosmiczną po prostu rolą pana Frycza. A poza tym w kulturze generalnie było milusio, że wspomnieć Bookera pani Tokarczuk.
Polityka? To był rok odwracania kota ogonem. I nie chodzi mi tu wcale o te wybory, które jak wiadomo wszyscy wygrali. Cały rok w wykonaniu władzy naszej to odkręcanie pozakręcanych własnoręcznie problemów. Od ustawy o IPN, przez sądownictwo, po ataki na TVN, za które pani ambasador USA potraktowała naszego premiera z kapcia – mieliśmy pokazy wycofywania się raczkiem i udawania, że czarne nie było białe. I aż żal było tych skołowanych misiów od propagandy, pogubionych w tym, co mają chwalić, a w co łupać bez litości. Jeden obóz stracił więc impet, ale drugi jakoś wcale na tym nie urósł, zważywszy choćby na komedię romantyczną z wygaszaniem Nowoczesnej.
Sport? Rok rozczarowań. Jasne, głównie złamał nas mundial, bo niby zawsze dmuchamy balonik, ale żeby aż tak przedmuchać? To też jednak symboliczny koniec polskiego tenisa. Jeszcze nie tak dawno pan Kubot, pan Janowicz, a głównie pani Isia straszyli świat. Dziś z rasowego thrillera zrobił się gabinet strachu w lunaparku...
I wiem, wiem, na koniec wylazły ze mnie malkontenctwo i depresyjność. Ale jedno jest tu optymistyczne. W 2019 może być tylko lepiej.