MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kiedy krawiec został Bogiem

Redakcja
Moda to nie jest sztuka wysoka. To właściwie w ogóle nie jest sztuka... I nie są to słowa takiego modowego profana o małym rozumku jak ja, ale gorzka refleksja samego Yvesa Saint Laurenta.

A przecież jeśli ktoś z wielkich projektantów był blisko tej sztuki wysokiej, to pewnie właśnie on. I tylko żal, że tego motywu w filmie "Yves Saint Laurent" nie pociągnięto. Zamiast tego oglądamy długaśny romans o dwóch panach, co to kochali się trudną miłością przez pół wieku.

I tu trochę zazgrzytałem zębami, bo spodziewałem się czegoś innego. W końcu dzisiaj moda to jeden z najważniejszych elementów kultury pop, pełno jej wszędzie, od telewizorów po blogosferę. A Wielcy Kreatorzy mają status absolutnych superstars. Saint Laurent tworzył swoje projekty przez pół wieku, ba, wyznaczał trendy, musiał mierzyć się z wyzwaniami z wielu stron i to on wytargał modę na piedestał. Do tego realnie wpływał na życie ludzi - bo na początku jego kariery liczyło się przecież parę marek i nie każdy krawiec robił za wizjonera. Tymczasem biografia zmajstrowana jest dosyć klasycznie, ba momentami nawet sztywno. Aż dziwacznie ogląda się film o wielkich przełomach de facto obyczajowych, robiony tak zachowawczo... Szczególnie, że nawet z wątku obyczajowego można było znacznie więcej wykrzesać.

A właśnie ten wątek to główna oś filmu. Bo związek Saint Laurenta - genialnego (wierzę tu znawcom mody, bo, wstyd się przyznać, geniusz kojarzy mi się jednak z innymi działkami) wrażliwca - i Pierre'a Berge'a. Jego przyjaciela, opiekuna, kochanka, miłości życia. Związek lekko szalonego artysty i jego dzielnego opiekuna. A takie relacje zawsze prowadzą do spięć, niedocenienia, kompleksu. Zawsze w pewnym momencie pojawi się słowo "pasożyt". I nieważne, czy chodzi o związek dwóch panów, czy związki znacznie bardziej tradycyjne. Do tego stateczny układ kreatora i pana Pierre'a zderzył się z jednej strony z rewoltą obyczajową lat 60-tych i 70-tych, z drugiej z klasycznym syndromem gigantycznego sukcesu i poczucia boskości. Pieniądze, władza i właśnie sukces zmienią przecież każdego, nawet skromniutkiego wrażliwca. A może zwłaszcza jego.

Tak więc wszystko zaczyna się u progu lat 60-tych. Młody projektant pracuje dla Diora. Jest piekielnie zdolny i równie piekielnie nieprzystosowany do życia w realnym świecie. Kiedy dostaje powołanie do wojska w czasie wojny w Algierii załamuje się i trafia do szpitala. Dior się z nim żegna i chłopak postanawia zaryzykować i - razem ze swoją świeżutką miłością - stworzyć własną markę. No i potem oglądamy pędzącą karierę, pełną pokazów, męsko-męskich romansów i emocji na granicy szaleństwa.

Tyle, że szaleństwa w tym filmie niewiele, i pewnie gdyby nie namiętne pocałunki panów film pokazywany byłby w telekanałach z romansami. A wracając do mody... Czytałem gdzieś, że w czasie produkcji "Yvesa Saint Laurenta" trudno było znaleźć modelki, które byłyby w stanie nosić na planie historyczne kreacje kreatora. Powód był prozaiczny. Na początku jego kariery modelki wyglądały jak normalne panie, a nie kobiety - mutanty o wzroście koszykarza i wadze dziesięciolatki. I to chyba najlepszy komentarz do modowej wariacji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!