Tak samo zresztą, jak i droga w drugą stronę - od bohatera do zera. Potęga mediów, i klasycznych, i internetowych - ze społecznościowymi maglami na czele - tak przyspieszyła ten proces, że różne biedaczyny zdążą zjechać na samo dno, zanim w ogóle się zorientują, o co chodzi.
Do tego Clint Eastwood po raz kolejny przekonuje nas, że bycie bohaterem we własnym kraju, to równie ciężki kawałek chleba, jak bycie prorokiem... Ale tym razem pokazuje nam bohatera dosyć niezwykłego - przeciętnego, nie rzucającego się w oczy. Tyle tylko, że świetnie wykonującego swoją pracę. I - co ważniejsze - nie bojącego się w momencie próby zadziałać nieszablonowo. I podjąć ryzyko. Taki bohater lekko nie ma, w „Sullym” musi się oczywiście zmierzyć z potężną machiną, jak na samotnego herosa przystało - bez tego nie ma przecież dramatycznego ognia - ale na końcu to zawsze jego jest na wierzchu. I tym razem jest dokładnie tak samo. O czym zresztą wiedzieliśmy dobrze, zanim jeszcze zaczęliśmy oglądać ten film.
Bo oparto go na bardzo znanej historii, którą żył świat cały. Niedługo po starcie z lotniska w Nowym Jorku samolot pasażerski zderzył się ze stadem ptaków. Wysiadły oba silniki, pilot znalazł się w rozpaczliwej sytuacji nad wielkim miastem. No i wylądował na rzece Hudson. Do tego, choć był środek zimy, akcja ratunkowa przebiegła tak sprawnie, że nikomu nic się nie stało, co uznano za cud. Pilot - tytułowy Sully - stał się natychmiast bohaterem Ameryki i reszty świata.
Eastwooda interesuje jednak to, co stało się później. Bo jasne jest, że za takie wydarzenie ktoś musi zapłacić - tak właściwie więc wszystkim wielkim: firmom ubezpieczeniowym, producentowi samolotu czy liniom lotniczym, zależało na tym, żeby odsunąć oskarżenia i pozwy jak najdalej od siebie... Trwało więc mozolne dociekanie, czy przypadkiem pilot nie przesadził z tym Hudsonem, bo mógł dolecieć do lotniska. A jakby przesadził, to można by wskazać winnego.
A łatwo się dywaguje post factum o decyzji człowieka, który musiał ją podjąć w kilka sekund, mając na głowie życie 154 osób i swoje też. Pan pilot się wybronił - podjął słuszną decyzję. Bez cienia wątpliwości. Ale gdyby cień był?
„Sully” to wielki hymn ku czci takiego niebohaterskiego bohatera, fachowca, który zbudował Amerykę - hymn serwowany zresztą z lekkim zadęciem. Eastwood wyprał tę produkcję z całej dodatkowej otoczki - owszem, jest scena lądowania, jest akcja ratunkowa, ale przez cały film skupiamy się tak naprawdę wyłącznie na Sullym. I w sumie jakoś udało się Eastwoodowi obronić, choć bądźmy szczerzy - parę obrazów większego kalibru zmajstrował.
W głównej roli występuje Tom Hanks, ulubiony przez wszystkich Polaków miłośnik maluchów. Przeze mnie ulubiony średnio. Ale akurat rola pilota Sullenbergera wyszła mu całkiem nieźle.