Od razu zastrzegam: nie jestem wegetarianką, nawet flexiwegetarianką też nie. Dreszcze mi przeszły po plecach, kiedy Jerzy Skolimowski zapytany już po pokazie filmu, co on jako artysta i co inni artyści mogą zrobić, żeby nasz świat się nie skończył, jak ten IO, opowiedział po prostu o sobie i swoich wyborach. Że od dziesięciu lat stara się ograniczać jedzenie białka odzwierzęcego, że udało się jemu zmniejszyć swoją konsumpcję o 2/3. Nie nawoływał, nie przekonywał, po prostu powiedział, co zrobił; starszy pan, artysta o innej niż przeciętna wrażliwości.
Z tej właśnie wrażliwości powstał film nagrodzony przez jury ostatniego festiwalu filmowego w Cannes. Kiedy Mistrz odbierał nagrodę, powiedział, że dziękuje osłom; ponieważ wcześniej laureaci zaczynali podziękowania od ukłonów wobec jury, zabrzmiało to dosyć dwuznacznie. A on naprawdę dziękował sześciu osiołkom, które wcieliły się w tytułowego IO.
Poznajemy bohatera na scenie cyrkowej skąpanej w łunie czerwonych świateł. Jest prawie gwiazdą wieczoru, ale ranek pokazuje brzydszą twarz jego życia - kłapouch o wielkich oczach jest zaprzęgany do wózka ze złomem, a kiedy nie może pociągnąć zbyt wielkiego ciężaru - jest okładany batem. Wracającego ze złomowiska IO uwalniają aktywiści obrony zwierząt. Tak zaczyna się exodus zwierzaka przez pracę w stajni dla końskich czempionów, ośrodek rehabilitacji niepełnosprawnych dzieci (scena, kiedy uśmiechnięte dzieciaki jadą na osłach przez piękny las, a odjazd kamery pokazuje, że to już tylko szczątek dawnej puszczy i na pierwszym planie pada na ziemię stuletnia sosna - wbiła mnie w fotel).
Ten film to ciąg epizodów z życia IO i ludzi, których spotyka na swojej drodze - od kochającej go cyrkówki, przez obsługę fermy lisów (osioł sam wymierza sprawiedliwość bandytom - jak mówi o nich Skolimowski; zdjęcia były kręcone w autentycznej fermie - oczy tych lisów trudno zapomnieć), czy fałszywego księdza we Włoszech, dokąd osioł trafił jako „materiał” na salami, po spęd bydła - jakoś się tam zaplątał - początkowo to sielanka, ale wieczorem, krowy idą za ogrodzenie, ludzie pokazują im drogę pejczykami.
Ekran czernieje.
Koniec.
Kadry są wysmakowane, właściwie nie ma dalekich planów, wszystko zanurza się w niesamowitej muzyce Pawła Mykietyna (w czerwcu mieliśmy okazję oglądać na deskach Opery Nova balet Jacka Przybyłowicza „Szepty i cienie”, którego część „3 for 13” przygotował do muzyki Mykietyna). Kompozytor otrzymał nagrodę „Cannes Soundtrack Award” za ścieżkę dźwiękową do „IO”.
W tym obrazie nie ma prawie dialogów, bo ich nie potrzeba. Nie ma wielkich ról, bo to nie o aktorów tutaj chodzi (po projekcji Jerzy Skolimowski opowiadał, jak bardzo chciała mieć rozbudowaną swoją rolę Isabelle Huppert - doszło do tego, że na 110 stron scenariusza - 40 to były sceny z nią; tymczasem do filmu weszło raptem 9 minut).
To obraz i nasze emocje. Trudne, tak jak trudne jest oglądanie tego filmu.
Łatwo byłoby powiedzieć, że przeglądamy się w niewyrażających emocji oczach IO, patrzymy w nie jak w lustro i każdy zobaczy tam to, co chce. Nie ma tak lekko, Skolimowski trzyma nas za gardło, bombarduje obrazem i dźwiękiem, skojarzeniami, każe myśleć i czuć. I się bać, jak IO w ciemnym lesie, który przecinają wiązki laserowych celowników, a ciszę tną strzały myśliwych.
