Ten film to ciekawy obrazek świata, który pozornie jest egalitarny jak nigdy dotąd, ale tylko pozornie. Owszem, mamy poprawność polityczną, mamy cały demokratyczny sztafaż, ale tak naprawdę pełno tu szklanych sufitów. A do tego mamy też hipokryzję rozbujaną jak nigdy dotąd - bo w starych, elitarnych czasach przynajmniej nikt nie udawał, że wszyscy ludzie są równi...
Akcja „Wdów” toczy się w Chicago - są tu więc i Afroamerykanie, i Latynosi, i Polacy - którzy w Stanach, co tu gadać, pozycję mają, jaką mają. I gdzieś na ten tygielek rasowy i narodowy nakłada się jeszcze społeczny - bo główne bohaterki to kobiety, które nagle straciły swoich mężczyzn, do tej pory życiową ostoję i trochę też życiowe alibi. Bo przymykanie oczu na to, co robią mężowie, pozwalało im na stabilizację.
Tak więc wszystko zaczyna się od nieudanego skoku czterech facetów. Ich samochód wybucha, cztery wdowy zostają na lodzie. A nawet gorzej - gangsterzy domagają się zwrotu pieniędzy, które im zrabowano. Napad wpisany był zresztą w trudną sytuację w dzielnicy - trwają wybory, jeden kandydat to reprezentant bogatej białej rodziny, która od lat trzęsie lokalną polityką, drugi to czarnoskóry gangster, który postanawia zostać politykiem, bo tak łatwiej kraść. No i nasze wdowy postanawiają działać, żeby wyplątać się z opresji. Są nikim, więc też nikt ich o nic nie podejrzewa.
Poza ciekawym motywem społecznym dostajemy też mocne kino o kulisach lokalnej polityki, ale tu akurat nic nas już nie zadziwi. Szczególnie w Polsce. Może tylko łatwość, z jaką dzisiaj zmienia się barwy i sojusze. Bo jak się wydaje lokalni politycy i aktywiści kiedyś musieli chociaż wiarygodnie udawać, że system solidnych wartości się dla nich liczy. Dziś już nawet nie muszą.
Czy „Wdowy” warto obejrzeć? Zdecydowanie. I to nie tylko dla kapitalnego aktorstwa i intrygi - bo ta oczywiście odpowiednio zawija, ale bez szaleństw, choć pomagała ja posklejać sama Gillian Flynn (to ta pani od „Zaginionej dziewczyny”). Najważniejsze jest i portret samozaparcia ludzi pozornie wykluczonych, i sposób w jaki ten film zmajstrowano. Steve McQueen ma wielki dar opowiadania obrazem, od razu koncentrując naszą uwagę na tym co trzeba. Wie na przykład, jak w jednym ujęciu pokazać olbrzymie zróżnicowanie społeczne dzielnicy. I naprawdę wcale nie musi o tym gadać.