Resocjalizacja każdego z nich kosztowała 1700 zł miesięcznie. Do więzienia trafili za tak zwaną hulajnogę. Leon jechał traktorem, Stanisław rowerem. Obaj na bani. Dwa lata temu pisaliśmy o nich w reportażu „Pod celą dziadki siedzą cichutko”. Sprawdzamy, jak potoczyły się ich losy na wolności.
<!** Image 2 align=right alt="Image 95353" sub="Dwa lata temu pan Leon stał w okratowanym oknie więzienia w Fordonie, martwiąc się o los rodziny i gospodarstwa. Dziś stoi na ganku, który zaczął budować po wyjściu na wolność. Dzieci i gospodarka mają się podobno dobrze.
/ Fot. Piotr Schutta">O takich jak oni nie mówi się w polskich więzieniach inaczej niż „dziadki” lub „zgredziki”. Mają po czterdzieści lat i więcej, za kraty trafiają na krótko i po raz pierwszy w życiu; za przestępstwa budzące uśmiech politowania - jazdę pod wpływem alkoholu, rowerem lub traktorem, niezapłacone alimenty albo grzywnę, nieodpracowane godziny na cele społeczne.
Nie są kryminalistami, o środowisku przestępczym wiedzą tyle, ile zobaczyli w telewizji. Nie umieją przystosować się do nowych warunków i spadają na sam koniec hierarchii.
Są ostatni w kolejce do toalety i posiłku, pierwsi do wykorzystywania przez innych. W celi piorą współosadzonym skarpetki, polerują podłogi, myją naczynia, dzielą się paczkami żywnościowymi i papierosami. Są obiektem drwin i żartów. Zabijają czas oglądaniem telewizji i rozwiązywaniem krzyżówek (kiedy już głowa „przetrzeźwieje”, a dłonie przestaną się trząść).
<!** reklama>- Nie powinni się tu znaleźć - mówią więzienni wychowawcy, nie kryjąc jednocześnie, że z dziadkami pracuje się świetnie. - To najspokojniejsza kategoria osadzonych. Nie ma z nimi problemów, wykonują grzecznie wszystkie polecenia. Niektórzy nawet w dniu wyjścia na wolność pytają, czy mogą ostatni raz iść do pracy (jeśli pracują na terenie więzienia - red.). Niektórzy z nich mają u nas lepiej niż na wolności. Chwalą sobie jedzenie, mają na miejscu lekarza, są doceniani przez personel zakładu.
Jak w domu wariatów
Pan Stanisław (imię zmienione na prośbę rodziny, która boi się, że wieś będzie dziadka wytykać palcami) znalazł się w więzieniu za jazdę rowerem pod wpływem alkoholu. Miał 1,1 promila. Odsiadki mógłby uniknąć, gdyby zapłacił orzeczoną przez sąd grzywnę. Wyrok - 6 miesięcy pozbawienia wolności - odsiedział w całości.
Kiedy rozmawialiśmy z nim jesienią 2006 r. w celi fordońskiego więzienia (był pod kluczem dopiero od miesiąca), miał za sobą najgorszy, przystosowawczy okres. Przez pierwszy tydzień, spędzony w tak zwanej celi przejściowej, nie mógł zasnąć. Wyglądał na przygnębionego. Ubrany w czysty sweter, ogolony, mówił o wnukach i dzieciach, które przypominają mu się w czasie bezsennych nocy.
Z zawodu budowlaniec, w zamknięciu nie mógł znaleźć sobie miejsca. Ucieszył się, gdy w Fordonie pozwolono mu sprzątać na oddziale. W areszcie śledczym w Toruniu, skąd przyjechał, nie było dla niego nawet miejsca przy stole. Celą rządzili grypsujący. Kazali dziadkowi „szamać na koju” (jeść na łóżku - red.).
- W domu to człowiek był w ruchu. Zawsze miałem jakieś zajęcie - żalił się reporterowi Stanisław. - Czas okropnie wolno leci w więzieniu. Miesiąc dopiero, a jakbym rok siedział.
Drugim naszym rozmówcą był pan Leon. Wylądował w Fordonie za jazdę na bani traktorem (gdy z nim rozmawialiśmy, właśnie mijał mu trzeci tydzień odsiadki). Tłumaczył, że tylko ziemniaki chciał sąsiadce zawieźć, a że akurat był po imieninach... (miał we krwi 3 promile alkoholu). Podobnie jak inni skazani za hulajnogę powtarzał, że w więzieniu jest cały dziki. Bał się, że po odsiadce nie będzie do czego wrócić, bo gospodarstwo zostało bez gospodarza.
- Złodzieje wszystko rozkradną - mówił roztrzęsiony. Na wspomnienie dzieci, które zostawił w domu, łzy napływały mu do oczu. Po śmierci żony został sam z szóstką dzieci. Dwoje najmłodszych trafiło do siostry, zakonnicy mieszkającej w Grudziądzu.
Leona skazano na 8 miesięcy w zawieszeniu na 3 lata, ale nie wywiązał się z postanowień sądu (kurator nie widział go od dawna trzeźwego), więc zarządzono wykonanie kary.
- Żebym był codziennie nałojony, to nie. Na polu wszystko było zabronowane, omłócone. Mój ojciec lubiał wypić i ja też. Mówię jak jest - tłumaczył mężczyzna.
Jego pobyt w izolacji nie przebiegał tak łagodnie jak w przypadku pana Stanisława. W areszcie w Toruniu młodzi grypsujący próbowali zmusić go do przyjęcia zasad grypsery, ale uczeń był wyjątkowo oporny i nauka skończyła się na dwóch wybitych zębach.
- Dom wariatów. Kazali mi powtarzać jakieś dziwne słowa. Tu człowiek o dzieciach rozmyślał, a oni mnie gnębili - rozpamiętywał rolnik Leon. Na polecenie grypsujących czyścił „berłem” ubikację w celi i mył talerze. - Tylko skarpetek nie prałem, bo niegrypsujący nie może dotykać ich rzeczy. Dziwne to takie - mężczyzna nie mógł się nadziwić więziennym obyczajom. - Oj, matko kochana - wzdychał.
W miniony poniedziałek odwiedziliśmy Stanisława i Leona w ich rodzinnych wsiach (wizyty były niezapowiedziane), by sprawdzić, czy mężczyznom wyszła na dobre kilkumiesięczna resocjalizacja. Dwa lata temu obydwaj przerażeni byli więzieniem i zapewniali, że zrobią wszystko, by więcej tam nie trafić.
Trzydniówka w szopce
Gdy zajechaliśmy na podwórze pana Stanisława, przywitało nas ujadanie psów łańcuchowych (jest tam ich chyba sześć). Wydawało się początkowo, że nikogo nie ma w domu. Okazało się jednak, że w jednej z szopek krytych papą leży ktoś na ziemi. W progu ćwiartka wódki i siekiera. Pośród rupieci i szczap drewna, leżał z podkurczonymi nogami pan Stanisław. Brudne ubranie, umorusana, opuchnięta twarz - w niczym nie przypominał tamtego mężczyzny z celi.
- Daj pan spokój - wymamrotał po kilkunastominutowej próbie obudzenia go. Do rozmowy sprzed 2 lat nie chciał wracać.
- Stylu życia pan nie zmienił - zagadaliśmy.
- Zmieniłem - oburzył się.
- A wódka?
- To? Ja nie piję!
- A co pan robi w tej szopce?
- Odpoczywam - rzucił zniecierpliwiony i machnął ręką.
Od jego żony dowiedzieliśmy się (zadzwoniła do nas później z prośbą, by nie publikować zdjęcia męża), że Stanisław właśnie jest po trzydniówce. Resztę dopowiedzieli ludzie ze wsi: - Jak chlał, tak chleje. Nic go to więzienie nie zmieniło. I dalej jeździ po pijaku rowerem. Jak się z żoną pokłóci, to idzie do szałerka. Ma z nim kobieta krzyż pański - usłyszeliśmy.
Z mężczyzną nie udało się nawiązać kontaktu. Przed budką stał wysłużony rower, którym po południu pan Stanisław zapewne pojedzie do sklepu po butelkę wina.
Za kierownicą nie siada
Pana Leona wywołał z domu jeden z trójki dorosłych synów. Z początku mężczyzna nie poznał reportera. Po chwili jednak, zionąc przetrawionym alkoholem, przypomniał sobie nasze spotkanie w zakładzie karnym.
- Ganek robię, betoniarkę pożyczyłem, drzewa natargałem na zimę, węgla jeszcze dokupię - wylicza pan Leon. Jest niedbale ogolony, twarz ma czerwoną z przepicia. - Od czasu do czasu lubię se wypić, ale jestem w dumu i nie robię awantur - zapewnia.
Na wspomnienie pobytu w zakładzie karnym mężczyzna na moment zastyga w bezruchu, by po chwili wystrzelić nerwowym potokiem słów. - Jeden taki stary dziad, co miał rok do wyjścia strasznie się do mnie dokrzaniał, ale jak mu szynki dałem, którą mi córka przyniosła, to był spokój. Takie młode brały mnie na spytki na celi i pytały czemu nie chcę grypsować. A odwalta się, ja tu nie przyjechał na osiem lat, tylko na osiem miesięcy - wspomina rolnik.
Przyznaje, że pół roku za kratami zrobiło swoje. Traktor wprawdzie naprawił, nawet paliwo kupił, ale za kierownicę nie siada.
- Starszy syn pojeżdża - przysięga pan Leon.
Prawo
Areszt domowy zamiast więzienia
Jesienią 2006 r. opublikowaliśmy reportaż „Pod celą dziadki siedzą cichutko” (obok). Pokazaliśmy w nim ludzi skazywanych na krótkie kary więzienia. Po dwóch latach wracamy do tematu, próbując odpowiedzieć na pytanie, co więzienie zmieniło w ich życiu.
Profesor Andrzej Bałandynowicz, kryminolog, specjalista prawa penitencjarnego szacuje, że w polskich więzieniach przebywa ok. 10 tys. skazanych, wobec których można by zastosować inne niż izolację formy kar. W książce z 2006 r. „Probacja. Resocjalizacja z udziałem społeczeństwa”, profesor opisuje alternatywne formy kar stosowane z powodzeniem, m.in., w Wielkiej Brytanii i USA: obozy dyscyplinujące, prace społecznie użyteczne, areszt domowy z elektronicznym monitorowaniem. W Polsce probacja, czyli systemowe stosowanie kar wolnościowych funkcjonuje w znikomej formie. Kary tego rodzaju orzekane są przez sądy rzadko i słabo się je egzekwuje. Szacuje się jednak, że ten sposób karania jest o połowę tańszy od wykonywania bezwględnej kary pozbawienia wolności, gdzie większość środków pochłaniają płace dla służby więziennej i koszty utrzymania więzienia.