<!** Image 1 align=left alt="Image 11950" >Od paru miesięcy nasi kierowcy, którzy myślą o zmianie auta, podkarmiani byli nadzieją, że na przełomie 2005 i 2006 roku interes uda się ubić taniej. A to za sprawą wchodzących w życie od 1 stycznia ostrzejszych europejskich norm emisji spalin, tzw. Euro 4. Kalkulowano, że koncerny samochodowe będą się chciały pozbyć zapasów aut niespełniających Euro 4 przed końcem 2005 roku,, zaś to, czego nie uda się przed 1 stycznia sprzedać, może jeszcze później trafić na rynek jako „końcowa partia produkcyjna”. Tych końcówek, spełniających starą normę Euro 3, producenci mogą bowiem już w 2006 roku sprzedać do wysokości 10 procent tegorocznej sprzedaży danego modelu w Polsce. Niestety, nadzieje okazują się płonne.
Szczerze mówiąc, od początku nie wierzyłem w ich spełnienie. Producenci i sprzedawcy aut orientują się przecież w mentalności Polaków. Ilu właścicieli czterech kółek nad Wisłą przejmuje się tym, co ich rura wydechowa wyrzuca? A jeśli nawet ktoś bardzo popiera ekologię i cieszy się, że silniki nowej generacji będą emitowały o blisko jedną trzecią mniej tlenku węgla i węglowodoru oraz o przeszło połowę mniej tlenku azotu i cząstek sadzy, to zwykle radość z tego faktu nie jest na tyle silna, by gotów był zapłacić za nią kilka tysięcy złotych, uwzględnionych w cenie modelu spełniającego normę Euro 4. Ponadto, cała radość z posiadania przyjaznego środowisku cacka ulatnia się niemal tak szybko, jak trujące tlenki z wydechu, kiedy przyjdzie postać w korku tuż za zadkiem wiekowej ciężarówki czy autobusu. Wierzę natomiast, że nasza mentalność, powoli bo powoli, ale jednak będzie się zmieniać. Ciekawe, czy zdąży z ewolucją do 2009 r., kiedy to Komisja Europejska planuje wprowadzić jeszcze ostrzejszą normę Euro 5.