Szpital dla trędowatych na Madagaskarze to dzieło ojca Jana Beyzyma, którego papież Jan Paweł II włączył do grona błogosławionych. Od kilku lat śladem zasłużonych polskich misjonarzy podążają trzej kapłani: biskup łowicki Andrzej Dziuba, ks. kanonik Ryszard Pruczkowski z decezji bydgoskiej i ks.prałat Stefan Balcerzak z diecezji gnieźnieńskiej. Są przyjaciółmi od czasów seminarium i od kilku lat w ramach swego urlopu odwiedzają współbraci na najtrudniejszych misjach.
W tym roku za cel podróży obrali Zambię, kraj w południowej Afryce. Podążali śladami polskiego misjonarza kardynała Adama Kozłowieckiego, który w 1959 roku został pierwszym arcybiskupem Lusaki. Kilka lat później, gdy Zambia (dawna Rodezja Północna) uzyskała wolność, Kozłowiecki zrezygnował z urzędu, bo uznał, że pierwszą godność w Kościele winien sprawować przedstawiciel miejscowego kleru.
S5: kto zarobi a kto straci na budowie expressówki?
- Wrócił do zwykłej pracy misyjnej w buszu, gdzie pamięć o nim wciąż jest żywa - słyszymy od ks. kanonika Ryszarda Pruczkowskiego. Przekonał się o tym, gdy wraz z przyjaciółmi: biskupem Andrzejem Dziubą i księdzem Stefanem Balcerzakiem dotarł do Chingombe, jednej z najstarszych misji w Zambii, gdzie Kozłowiecki spędził 16 lat. - Tę misję 103 lata temu założyli jezuici. Wysoko w górach, więc gdy kończy się pora deszczowa, droga do niej jeszcze przez pół roku jest nieprzejezdna- zaznacza ks. Pruczkowski.
Przewodnikiem podróżników w sutannach był misjonarz ks. Wojciech Łapczyński z toruńskiej diecezji, który objął placówkę w Chingombe. - W terenowym aucie, którym nas woził, miał piłę spalinową, wyciągarkę i podnośnik, co pozwalało usunąć z drogi powalone drzewa - dodaje duchowny. W Chingombe biskup Dziuba poświęcił tablicę ku czci Kozłowieckiego, który całe swoje życie niósł pomoc najbiedniejszym mieszkańcom Zambii.
Zanim tam trafił (w 1946 roku) przeżył obozy koncentracyjne w Oświęcimiu i Dachau. Zmarł w 2007 roku w szpitalu w Lusace i tam został pochowany. Nie spodobało się to mieszkańcom Chingombe, stąd pomysł polskich duchownych, by na terenie tej misji postawić Kozłowieckiemu pamiątkową tablicę.
- Przy drodze do kościoła, bo na miejscowym cmentarzu jest trawa po pas. Zambijczycy nie odwiedzają grobów, bo boją się duchów. Zanim wyjdą z cmentarza po pogrzebie, zrywają kępy trawy i omiatają nią ciało, by jakiś zły duch się do niego nie przyczepił - tłumaczy ks. Ryszard Pruczkowski, który niejedne
czary-mary na misjach
w egzotycznych krajach widział. W zambijskim Makeni Parish, gdzie misyjną posługę pełnią księża: Krzysztof Mróz i Maciej Oparka, podróżnicy nagrali niezwykły film. Oglądamy na nim procesję z darami dla odprawiających mszę księży.
Ten świetnie wyreżyserowany spektakl zaczyna się od występu miejscowych „czirliderek”. Młode kobiety w pięknych regionalnych strojach tańczą w rytm wybijany na bębnach przez miejscowych muzyków. Potem ustawiają się obok ołtarza, kontynuując taniec, a ku duchownym, którzy odprawiają mszę, sunie procesja wiernych z darami. Jedni niosą na głowach kosz z żywą kurą czy kogutem. Inni trzymają w dłoniach kolby kukurydzy, kanister z benzyną, worek mąki, wytłoczkę z jajami lub rolki papieru toaletowego. Dzielą się z misjonarzami tym, co mają. Potem pojawia się kolejna orkiestra, a wierni tańczą i śpiewają.
- Jeden z instrumentów perkusyjnych zrobiono z kawałka felgi od roweru i wyklepanych na płasko kapsli od piwa - wyjaśnia ksiądz Pruczkowski. Podziwia pomysłowość Zambijczyków. - Widziałem dzieci grające piłką, wykonaną ze zgniecionej folii, obciągniętej siatką. Tak precyzyjnie, że wyglądała na profesjonalny sprzęt - mówi. W Kasisi, gdzie misjonarki: służebniczki starowiejskie Zgromadzenia NMP Niepokalanie Poczętej prowadzą sierociniec i dziecięce hospicjum, poznał siostrę Jolantę. - Przyjechała na misję w 1945 roku jako młoda polska zakonnica, a dziś ma ponad 90 lat i nadal pracuje w sierocińcu. Ma młodą duszę, żwawo podskakuje i tańczy z dziećmi. Opiekuje się maluchami z AIDS i takimi, których rodzice zmarli wskutek tej choroby. To w Zambii istna plaga - ubolewa duchowny. Misjonarki z Kasisi modlą się też o... nawrócenie Emmanuela Milingo, pierwszego czarnoskórego kapłana, który po rezygnacji Kozłowieckiego objął funkcję arcybiskupa Lusaki.
- Siostry mówią, że Milingo serce miał dobre, ale zbłądził. Mimo zakazów, płynących ze Stolicy Apostolskiej, zajął się leczeniem czarami, więc odwołano go z urzędu. Wtedy wstąpił do sekty Moon, gdzie ożeniono go z Koreanką. Po latach Milingo wrócił do Włoch. Za pieniądze bogatych amerykańskich protektorów nabył statek, wypływał z wycieczkowiczami na wody eksterytorialne i tam leczył ich czarami - opowiada ks. Pruczkowski. W Zambii spotkał też jezuitę Klausa von Cieszyńskiego, który najpierw był misjonarzem a teraz jest kapelanem lotniska w Lusace. - To kolejna ciekawa postać. W czasie wojny na terenie majątku jego rodziców Niemcy prowadzili doświadczenia z bronią V1 i V2 - mówi duchowny. Duże wrażenie wywarła na nim wizyta
w Papui-Nowej Gwinei
gdzie przez 26 lat pracował ks. Paweł Czerwiński, kapłan bydgoskiej diecezji, który był ich przewodnikiem po Papui. - Ziemia jest tam tak urodzajna, że wystarczy włożyć łęcinę od ziemniaka i już rośnie, ale w tym raju dochodzi też do rzeczy strasznych. Choć prawie 90 proc. mieszkańców Papui-Nowej Gwinei to chrześcijanie, zachowały się tam pogańskie obyczaje - zauważa ks. Pruczkowski i opowiada o tragedii, do której doszło blisko miejsca, w którym wtedy przebywał.
- To było 7 lutego 2013 roku. Pamiętam datę, bo to były moje imieniny, które spędzałem z przyjaciółmi w papuańskiej restauracji. Następnego dnia dowiedziałem się z mediów, że tego popołudnia na pobliskim targowisku doszło do samosądu. Miejscowi przywlekli tam 20-letnią kobietę, którą oskarżyli o rzucenie czarów na sześcioletnie dziecko. Miało bóle brzucha i zmarło w szpitalu. Kobietę oskarżoną o rzucenie czarów rozebrano do naga i aby wymusić przyznanie się do winy przypalano ją żelazem - opowiada ksiądz.
Nazajutrz w miejscowej prasie zamieszczono zdjęcia. - Spalono tę kobietę żywcem, na wysypisku śmieci. To straszne, bo 30 proc. mieszkańców Papui-Nowej Gwinei to katolicy, a 60 proc. chrześcijanie innych wyznań, znający dekalog i piąte przykazanie: „nie zabijaj” - konstatuje duchowny. W tym egzotycznym kraju poznał też polskiego misjonarza ojca Bogdana Cofalika, który zadbał o to, by siódme przykazanie: „nie kradnij” dotarło do młodych Papusaów.
- Cała rodzina Cofalików to ciężarowcy i ksiądz Bogdan też miał zadatki na olimpijskiego mistrza, ale wstąpił do Zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny i trafił do Papui-Nowej Gwinei - ksiądz opowiada niezwykłą historię Polaka, który jako jedyny biały został wodzem Papuasów. Ojciec Cofalik, jak każdy w tym kraju, miał poletko, na którym uprawiał ziemniaki, kukurydzę i orzeszki ziemne. Znaczną część plonów podkradała mu papuaska młodzież, więc wymyślił sposób na złodziejaszków.
- Zebrał na złomowisku stare felgi, zalał je betonem i stworzył sztangi. Potem urządził przed swym domem siłownię, gdzie ćwiczył podnoszenie ciężarów. Akurat wtedy, gdy młodzi wracali z pól do domów. Najpierw mu się przyglądali, potem zapytali, czy też mogą poćwiczyć. Cofalik pozwolił, ale pod warunkiem, że oddadzą mu to, co ukradli. Przynieśli dużo więcej i taki był początek stworzenia w Papui-Nowej Gwinei dyscypliny sportowej, która uczyniła z podopiecznych ojca Cofalika mistrzów w podnoszeniu ciężarów - kwituje ks. Pruczkowski. Polski misjonarz zyskał takie uznanie, że nadano mu tytuł papuaskiego wodza. Dużym przeżyciem była dla podróżujących księży wizyta
w misji na Madagaskarze.
- To była podróż śladami ojca Jana Beyzyma, polskiego jezuity, który w 1911 roku zbudował na Madagaskarze szpital dla trędowatych. - Ten misjonarz, wywodzący się z hrabiowskiego rodu Stadnickich, poświęcił się bez reszty służbie ludziom najbiedniejszym, pogardzanym i odrzucanym, co docenił nasz wielki rodak Jan Paweł II, włączając ojca Beyzyma do grona błogosławionych Kościoła katolickiego - zauważa ks. Pruczkowski. Był na jego grobie i w miejscu, w którym misjonarz stworzył szpital. Palcówka ta nadal działa, a przy klasztorze żyją rodziny trędowatych - dodaje.
Na Madaskadarze spotkali też ks. biskupa Zygmunta Robaszkiewicza MSF z diecezji gnieźnieńskiej. Największe wrażenie na polskich duchownych zrobiło niezwykłe dzieło ojca Pedro Opeki, misjonarza ze Zgromadzenia św. Wincentego à Paulo. Ten Argentyńczyk ze słoweńskim rodowodem zbudował w Antananarivo, stolicy Madagaskaru, domy dla 250 tys. bezdomnych mieszkańców tej metropolii.
- Ojciec Pedro Opeka dostał od prezydenta Madagaskaru nieużytki z kamienistym gruntem. Zbierał bezdomnych z ulicy i wraz z nimi budował osiedla. Stawiał im warunki: nie wolno ci żebrać i nie może być żadnego pijaństwa ani bumelanctwa. Wspólnie zbudujemy cztery domy dla innych, a piąty będzie dla ciebie - opowiada ks. Pruczkowski. Pokazuje zdjęcia osiedli, w których żyją ludzie wyciągnięci z bezdomności, i wielkiej hali sportowej, która w niedzielne przedpołudnie staje się kościołem i napełnia po brzegi mieszkańcami nowych osiedli.
- Trzy razy w roku odprawia się msze święte w wyrobisku, skąd bezdomni wydobywali kamień do budowy domów - mówi duchowny. Pokazuje zdjęcia tego miejsca z kamiennym ołtarzem, zbudowanym przez bezdomnych i konkluduje: - Misjonarz o. Pedro Opeka dokonał wielkiego dzieła. Pokazał, że jak się chce pomóc najbiedniejszym, to można - uważa kapłan.