Specjalistką od tabelek i wykresów nie jestem, ale swego czasu próbowałam po reportersku przyjrzeć się ofertom pracy z lokalnego rynku. W tym celu zarejestrowałam się na kilku portalach zbierających te oferty, odpowiedziałam na kilka ogłoszeń, rozmawiałam z doradcami zawodowymi. Jednak wszystko to robiłam z poziomu osoby, która jednak zajęcie ma, a nie z poziomu desperata.
<!** reklama>
Teraz przedstawię przykład z życia wzięty, czyli mojego młodego znajomego. Pochodzi z bardzo ubogiej i trochę dysfunkcyjnej rodziny. Własną, pełną wyrzeczeń, pracą zdobywa wykształcenie, robi prawo jazdy i szuka roboty. Bywało, że niedojadał. Mieszka w warunkach urągających godności każdego - ale za to bardzo tanio. Pewnej zimy miał w mieszkaniu minus 15 stopni. Wytrzymał. W kolejnych zakładach pracy przepracowywał po trzy miesiące. Szefowie przyjęli taki system, że po trzech miesiącach żegnają nowicjusza... Sprawę komplikuje fakt, że mój znajomy nie jest łatwy w tak zwanym pożyciu, wymaga uwagi i pewnej troski, ale nikogo to nie obchodzi. W CV ma już kilkanaście miejsc pracy, w portfelu zawsze pusto. Takich jak on jest więcej. Jeszcze wynajmują mieszkania, zbierają złom, rozdają ulotki. Nie poddają się. Gdy słyszę, że nadchodzi druga fala bezrobocia, mogę się tylko gorzko uśmiechnąć. Ja już nie pamiętam czasów, w których bezrobocia nie było. A to, co dziś widzę i co słyszę od Czytelników i znajomych, to nie żadna fala, to już morze beznadziei. Coraz więcej bezradnie po nim dryfujących. Czytałam gdzieś, że gospodarkę pogrążają ci biedacy, których trzeba stale ratować, i że sprawni surferzy też mogą zostać przez nich wciągnięci pod wodę. To się nazywa od wieków rewolucją...