Szczerze mówiąc, za dniem Wszystkich Świętych nie przepadam. W końcu takie zmasowane wspominanie ludzi, którzy byli i są dla nas naprawdę ważni, jest jak solidny kopniak - wyjątkowo bolesne i przykre. A przepadanie za czymś takim byłoby dosyć dziwaczne.
To też taki moment, kiedy spoglądamy do tyłu, na ostatni rok, bo media napakowane są wspominkami o ludziach znanych i uznanych, którzy odeszli. I znowu - coś uwiera. I nie chodzi tu o jakieś infantylne umiłowanie idoli, ale pożegnanie z ludźmi, z których sztuką czy działalnością zżyliśmy się przez dekady. Aż tak, że poczucie więzi się narodziło, a po nim poczucie pustki. Bo w pewnym sensie stali się kawałkiem naszego życia.
I tak sobie myślę, że parę osób z tej listy nieobecności chciałbym pożegnać szczególnie. O, na przykład panów aktorów Kłosowskiego i Pokorę, co to Hamletów nie grali, ale w głowy nam się wbili na wieki. Pana Romana ukochaliśmy za tego Polaka-Maliniaka z „Czterdziestolatka”, bo przecież takich Maliniaków spotykamy co dnia, w pracy, domu i zagrodzie. I właściwie to nie ma Polaka nad Maliniaka... No a pan Pokora? To twarz komedii, które są z nami od dekad. Z tego złotego okresu, bo w końcu pamiętamy z nich każdą scenkę i każdą kwestię, choć pokazują świat, który zaginął. A ile pamiętamy z komedii ostatnich dwóch-trzech dekad? Aż dziw bierze, że można się tak szybko zestarzeć.
Żegnam ludzi muzyki, nie tylko wielką Korę i wielkiego – przynajmniej dla kontrkultury lat 80-tych- pana Brylewskiego. Żegnam też pana Eddiego Clarke’a, gitarzystę Motorhead, i Malcolma Younga z AC/DC, i pana Thomasa z The Moody Blues. Jasne, poza AC/DC - którego lata się nie imają - dzisiejsi młodziankowie o pozostałych dwóch zespołach nawet nie słyszeli... Ale ich rodzice wyskakali niejedną imprezę przy muzyce Motorhead, a przy „Nights in White Satin” przeżyli niejedne niezdrowe emocje.
Żegnam pana Milosa Formana, którego filmy - „Lot nad kukułczym gniazdem” czy „Amadeusz” – meblowały głowy całym pokoleniom. A w liceach licytowano się, kto więcej razy widział jego „Hair”. I żegnam pana Philipa Rotha, o którego „Kompleks Portnoya” Polacy bili się pod księgarniami, jak pod sklepami mięsnymi - do krwi ostatniej.
Cóż, po prostu odchodzą ludzie całej tej kultury ostatnich dekad XX wieku, trochę tak cudacznie zawieszonej między tym, co wysokie, a tym, co pop. I niby to normalne, że odchodzą, a jednak potrafi zaboleć.