O ile mamy zdolności do przekuwania tych ostatnich w honorowe i świętowane przegrane, o tyle z niewątpliwymi sukcesami mamy już poważny problem. Widać to także i dziś jak na dłoni, według popularnej zasady „co by tu jeszcze spieprzyć, panowie, co by tu jeszcze...”.
Cały rok 1989 był jednym z tych niewielu momentów, w którym Polska zdecydowała o przyszłych losach Europy. Obecny jej kształt i ustrój to wynik tego, co zdarzyło się trzydzieści lat temu, tutaj, w naszym kraju, i dzięki jej obywatelom. Bez Moskwy, Francji, USA i Anglii.
W wyborach 4 czerwca obaliliśmy reżim, który wydawał się nie do obalenia, zmieniliśmy bieg historii, zburzyliśmy mur, za którym czekała, być może trudna, ale wolność. Drużyna Wałęsy pozostawiła daleko w pokonanym polu PZPR-owska nomenklaturę, lecz także przeciwników lidera Solidarności z tej samej co on strony barykady.
Dlaczego po trzydziestu latach nie potrafimy poczuć się jak zwycięzcy w najtrudniejszej wojnie, którą udało nam się wreszcie wygrać? Nawet towarzysze, niekiedy bez własnej woli, stali się obywatelami, a świat najpierw wstrzymał oddech, a potem oniemiał.
Zbyt patetyczne? Nie, bo gdy dodam, iż zadaliśmy śmiertelny cios komunistycznemu systemowi bez krwawych jatek, wieszania przeciwników na latarniach, a jedynie w wyniku okrągłostołowych rozmów i prawie demokratycznych wyborów, to dumy z czasu tamtej Polski powinno nam starczyć na całe wieki i... ustanowienie 4 czerwca świętem narodowym.
FLESZ: Kto opuszcza rząd?
