Finałowa pokazówka odbyła się w pałacu w Ostromecku, a wzajemne ściskanie łapek i szczerzenie zębów do obiektywów miało zmazać złe wrażenie po kłótniach o terytorialny zasięg ZIT, siedzibę zarządu, wpływy prezydentów Bydgoszczy i Torunia w nowym tworze oraz sposób podziału pieniędzy. Ostatnich ustaleń dokonywano pod silną presją. Bydgoszcz i Toruń kolejny raz pokazywane były Polakom jako Paweł i Gaweł - sąsiedzi, którzy marnują czas i energię, by sobie szkodzić. Do mieszkańców naszego regionu dochodził przede wszystkim jeden prosty przekaz: Unia chce nam dać na rozwój 160 milionów euro, ale jak się nie dogadamy w rodzinie, to pieniądze przejdą nam koło nosa. Umowa ZIT, podpisana za pięć dwunasta, przyjęta więc została jako triumf rozsądku nad sobiepaństwem.
Minęło 11 miesięcy, zanim przekonaliśmy się, że pełnej prawdy o ZIT nie znaliśmy nawet wtedy, gdy samorządowi liderzy składali swe parafki w Ostromecku. To, że my, małe żuczki, nie znaliśmy przepisów związanych z ZIT-em, nie dziwota. Zaskakuje, że najprawdopodobniej szczegółów nie był świadom nikt z podpisujących dokument, a nawet ze specjalistów od pozyskiwania unijnych pieniędzy na poziomie Urzędu Marszałkowskiego, starostw, czy urzędów miast i gmin. To bowiem ta hołubiona przez pracodawców elita urzędnicza przygotowuje druki, które ostatecznie parafują samorządowi ważniacy. Jak to się mogło stać? Sensownych hipotez można postawić kilka. Pierwsza brzmi: przepis o tym, że pieniądze na ZIT dzielić może wyłącznie tzw. instytucja pośrednicząca, której, zgodnie z unijnymi wymaganiami, w naszym regionie do tej pory nie powołano, powstał dawno temu, lecz urzędnicy Komisji Europejskiej nie poinformowali o tym polskich urzędników. Druga hipoteza: warunki, które musi spełnić instytucja pośrednicząca, zawarte były w przekazanych przepisach, lecz nikt z polskich urzędników nie przeczytał ich w porę albo przeczytawszy, nie zrozumiał. I trzecia hipoteza: zapisu o instytucji pośredniczącej przed rokiem nie było, powstał niedawno i dlatego trzeba się szybko do niego dostosować. Powiem szczerze, że żadna z tych ewentualności nie jest miła dla ucha. Hipoteza druga świadczyłaby, że polscy urzędnicy zajmujący się pozyskiwaniem unijnych pieniędzy to żadna elita, tylko gamonie. Pierwsza i trzecia hipoteza sugeruje, że Bruksela ma nas w głębokim poważaniu - uważa, że skoro daje, to ma prawo wymagać, że będziemy tak tańczyć, jak oni zagrają.
Bezpieczny wniosek nasuwa się zaś tylko jeden. Dopóki pieniądze nie wpłyną na konto, nie ma się czym podniecać. Ba, nawet odkręcenie kurka z euro nie da podstaw do euforii. Bo może być tak, że coś za ZIT-owski strumień euro zbudujemy, a potem okaże się, że nie spełniliśmy jakiegoś warunku i trzeba będzie oddać pieniądze, wydane na inwestycje niekoniecznie najważniejsze dla regionu. Dużo przecież mówi się ostatnio o tym, że wydatki z unijnych funduszy na lata 2014-2020 będą przez Brukselę bardziej drobiazgowo rozliczane niż wcześniej.
Dla równowagi sygnał, że potrafimy porozumiewać się lepiej niż Paweł i Gaweł, co prawda nie na linii Bydgoszcz - Toruń. Firmy działające na terenach pozachemowskich skrzyknęły się, by razem kupić oczyszczalnię ścieków Kapuściska. Jest to reakcja na zbójeckie, ich zdaniem, ceny wody i ścieków, które dyktuje firmom Chemwik, spółka zależna od miejskich wodociągów. Widać, co jest najlepszym impulsem do wewnętrznej integracji. Upór i wyzysk ze strony tych, którzy z zewnątrz chcą narzucać warunki gry.