Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Żegnaj, moja klatko!

Mariusz Załuski
Mariusz Załuski
Czasami trudno nam uwierzyć, że świat zorganizowany był kiedyś tak przedziwnie...

Czasami trudno nam uwierzyć, że świat zorganizowany był kiedyś tak przedziwnie... I wszyscy uważali to za jak najbardziej normalne, łącznie z tymi, którzy wylądowali na samym dole społecznej drabinki i powinni nieźle się irytować. I nie chodzi mi tu wcale o mroki średniowiecza, ale choćby o połowę XX wieku, którą przecież jeszcze sporo ludzi pamięta z autopsji. Jest w „Zwyczajnej dziewczynie” scenka, która oddaje całą ideę tej produkcji - trwa II wojna światowa, aktor w wieku późnośrednim przekonując ambitną kobietę do walki o swoje. Jak? Otóż tym, że skoro młodzi mężczyźni nagle zniknęli, bo wyjechali na front, to jest dla nich obojga szansa, jak nigdy dotąd.

I „Zwyczajna dziewczyna” jest właśnie o tym, jak wojenne zmiany społeczne przeorały mentalność Europejczyków. A potem nic już nie było takie same. Również w kwestii równouprawnienia. Bo kobiety, które z dnia na dzień musiały zastąpić mężczyzn w fabrykach czy biurach, nigdy już nie dały się zamknąć w klatkach. Bohaterkę filmu poznajemy, kiedy próbuje sił jako pomocnica scenarzystów od „babskich dialogów” o niczym. Zarobić może najwyżej 60 procent tego, co facet, ma zero szans na znalezienie się w napisach końcowych, a na jej uwagi aktorzy wręcz się obrażają. W wojennej przestrzeni, która się pojawia, takie kobiety jak ona zmieniają wszystko.

„Zwyczajna dziewczyna” reklamowana jest jako komedia - i jakoś po raz kolejny mam wrażenie, że w działach promocji, które wymyślają takie szuflady, pracują ludzie co najmniej dziwni. Owszem, mamy tu trochę żarcików i przekomarzanek, ale jeszcze więcej wojennej tragedii. Wszystko zaś zmajstrowane jest w klimacie kina sprzed paru dekad, spokojnego, bez montażowych szaleństw, przyjemnie chronologicznego. I co tu dużo gadać, fajnie przy takim kinie czasami odpocząć. Szkoda tylko, że nad scenariuszem nie popracowano nieco solidnej.

Tak więc mamy młodą Walijkę, zatrudnioną przez władze na początku II wojny światowej przy produkcji filmowej, mającej ratować morale Brytyjczyków i skłonić Amerykanów do przyłączenia się do wojny. Nasza bohaterka ma pisać gadki-szmatki dla kobiet, bo jak zwykle będą one tylko tłem dla męskich herosów. Scenarzyści wpadają na pomysł, żeby oprzeć film na historii bliźniaczek, które wyruszyły łodzią do Dunkierki, żeby ratować brytyjskich żołnierzy. Początkowo nasza panna szacunkiem kolegów cieszy się średnim. Tyle, że jest piekielnie zdolna i już niebawem nikt nie wyobraża sobie filmu bez niej.

„Zwyczajna dziewczyna” jest smacznie podana - sporo tu zresztą obrazków z historii filmu, bo akcja w dużej części toczy się na planie, który wyglądał wtedy zupełnie inaczej - i zagrana. Właściwie wszyscy są tu na swoim miejscu, choć i tak każdą scenę, w której się pojawia, kradnie Bill Nighy (ten stary rockman z „To właśnie miłość”). Tylko niestety jak zawsze mam wrażenie, że Nighy w każdym filmie gra tę samą postać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Żegnaj, moja klatko! - Nowości Dziennik Toruński