<!** Image 1 align=left alt="http://www.express.bydgoski.pl/img/glowki/zaluski_mariusz.jpg" >No cóż, fajnie jest tak sobie zrzucić te parę lat. Ot, choćby tylko przez te dwie filmowe godziny. „Super 8” - retrothriller science fiction J.J. Abramsa - święcie nas o tym przekonuje, bo tak naprawdę, jeśli czymś może nas ująć, to właśnie wycieczką w przeszłość. W stylistykę starego dobrego s.f. sprzed paru dekad, kiedy inaczej się opowiadało, inaczej grało i inaczej majstrowało efekty specjalne. A tak swoją drogą, aż trudno uwierzyć, że od czasów „E.T.” minęła cała epoka& Przy okazji jednak Abrams opowiada też parę rzeczy o nas tu i teraz.
<!** reklama>W każdym razie na pierwszy rzut oka dostajemy historię w stylu bardzo starego Spielberga, w mocno thrillerowej odsłonie. I to odsłonie efektownej, bo dopóki nie wiadomo, o co chodzi, jest nawet odpowiednio nerwowo. Później jednak robi się tak dosadnie, jak to tylko w starym science fiction bywało. Bo też nie czarujmy się, „Super 8” to nie jest kino specjalnie wyrafinowane - to tylko rozrywka, choć przyznać trzeba, że niebanalna. Czarować stylem Abrams bowiem potrafi wyjątkowo. Naprawdę czujemy urok nowocześnie spreparowanego starego kina, ale dzięki temu czujemy też, jak wiele się od tamtej pory zmieniło. Bo przecież te dzieciaki ganiające z kamerą „Super 8” i kręcące swój superhorror są tak inne od dzisiejszych, jakby ganiały z 200 lat temu, a nie u schyłku lat 70! Otaczający je świat też jest zresztą zupełnie inny - to świat bez komórek, iPadów, komputerów, cyfrowych zapisów... Bo nie czarujmy się, cała ta technologia, bez której dzisiaj nie ma życia, rozszerza nasze możliwości niemożliwie, ale i jednocześnie w pewien sposób nas ogranicza.
Swoją drogą pan Abrams, choć funduje nam kino momentami ocierające się o familijne, kompletnie wyprał je ze złudzeń. Ludzie generalnie nie są tu fajni. A bywają źli. Owszem, w tych zwyklakach z prowincji coś tam się jeszcze tli, ale generalnie gość z kosmosu nie miałby czego na Ziemi szukać. Dokopalibyśmy mu solidarnie i z radością.
Tak więc cała opowieść zaczyna się właśnie od filmu, jaki gromadka chłopaczków z towarzyszeniem klasowej piękności kręci za miastem. Ma być horror o zombi, ale dochodzi do prawdziwej katastrofy, a kamera dzieciaków rejestruje coś bardzo niezwykłego. No a potem w miasteczku pojawiają się wojacy w czołgach i zaczynają się dziać cuda niezwykłe.
Zawsze zazdrościłem Amerykanom jednego - filmowej umiejętności odtwarzania czasów zamierzchłych. Nawet tak zamierzchłych jak te trzy i pół dekady. „Super 8” można oglądać do znudzenia, żeby podziwiać detaliki tamtych lat, od neonów, zabawek i koszulek po samochody i większe gadżety. Bo nie czarujmy się, gdyby u nas ktoś chciał na ekranie powrócić w przeszłość, zaraz wylazłyby jakieś paskudne szwy. A te parę przysposobionych samochodów z epoki jeździłoby po ekranie w kółko do upadłego. A szkoda, bo w końcu u nas też biegało się z kamerkami super 8 mm. Tyle że radzieckimi.