Najnowsza książka to opowieść o końcu II wojny światowej. Skąd w ogóle pomysł na taki projekt?
Krzysztof Drozdowski: Propozycja wyszła od Rafała Bielskiego, redaktora naczelnego wydawnictwa Skarpa Warszawska. Szczerze mówiąc, od razu uznałem, że to temat fascynujący i potrzebny, ale też bardzo trudny – bo ostatnie miesiące wojny to czas największego chaosu, przemieszanych ofensyw, kapitulacji, zdrad i zbrodni. Uporządkowanie tego materiału w jednej publikacji było wyzwaniem. Ale właśnie to mnie zmotywowało.
Odnoszę wrażenie, że książka jest nie tylko kroniką wydarzeń, ale też próbą ich zrozumienia.
Krzysztof Drozdowski: Dokładnie tak. Staram się zawsze w moich książkach pokazać nie tylko „co” się wydarzyło, ale również „dlaczego”. Interesuje mnie zarówno perspektywa generałów i polityków, jak i dramat pojedynczego człowieka – kobiety w zburzonym Budapeszcie, chłopca w pociągu do obozu, żołnierza próbującego przeżyć kolejną noc. Historia to dla mnie nie tylko dokumenty, ale też emocje.
Czy miał Pan jakiś szczególny klucz do selekcji wydarzeń? Ostatnie miesiące wojny to przecież ogrom materiału.
Krzysztof Drozdowski: Kluczem była intensywność i przełomowość. Pisałem o wydarzeniach, które były kamieniami milowymi, ale też takich, które często są zapominane. Przykład? Powstanie słowackie. Wielu Polaków niewiele o nim wie, a to był istotny zryw. Pokazałem też dramatyczne losy Węgier – operację „Panzerfaust”, porwanie syna Horthy’ego, zbrodnie strzałokrzyżowców. Te rozdziały pisze się ze ściśniętym gardłem.
Wspomniał Pan o emocjach. Czy któryś fragment książki był dla Pana osobiście szczególnie trudny?
Krzysztof Drozdowski: Opis marszów śmierci Żydów z Budapesztu do Wiednia. Znamy statystyki, ale gdy dotarłem do wspomnień ludzi idących w kolumnie – opowieści o tym, jak młode kobiety śmiały się z nich z okien, jak eskortujący ich żołnierze pozostawali obojętni, jak gwoździe w butach raniły stopy – to było dla mnie wstrząsające. Pisząc, trzeba zachować dystans, ale nie da się być obojętnym.
Powstanie Warszawskie to temat, który otwiera książkę. Zajął Pan wyważone stanowisko. Jak Pan widzi sens tego zrywu?
Krzysztof Drozdowski: To temat, który wywołuje emocje – i dobrze. Staram się nie wartościować postaw, bo nie siedzieliśmy w kanałach z karabinem w ręku. Pokazuję racje obu stron: tragiczny wymiar decyzji politycznej, ale też desperację i heroizm ludzi, którzy nie chcieli już czekać. I przypominam – nie mamy prawa sądzić ich z perspektywy lodówki pełnej jedzenia i ciepłego mieszkania.
We „Wstępie” mocno wybrzmiewa refleksja nad dziedzictwem wojny. Dla kogo pisał Pan tę książkę?
Krzysztof Drozdowski: Dla ludzi, którzy chcą rozumieć – nie tylko historię, ale też to, skąd jesteśmy, dlaczego nasze społeczeństwa wyglądają tak, jak wyglądają. Wojna dotknęła 1,7 miliarda ludzi. Trauma się nie skończyła w maju 1945 roku – ona przeszła w milczenie, alkoholizm, wychowanie w lęku, nieufność wobec obcych. Ta książka jest też przestrogą. Historia nie powtarza się tak samo, ale zawsze rymuje. I dziś znów słyszymy znajome tony.
Pracuje Pan historycznie bardzo dokładnie – są cytaty z dokumentów, wspomnienia, przypisy. Ale książka czyta się momentami jak powieść. To zabieg celowy?
Krzysztof Drozdowski: Tak. Uważam, że historia powinna być napisana dobrze. Nie trzeba jej „podkręcać”, wystarczy oddać dramatyzm wydarzeń. Jeśli opowiadam o kobiecie z dzieckiem uciekającej przez zamarzniętą rzekę, to robię to tak, by czytelnik czuł chłód na karku. Nie zmyślam – ale pozwalam faktom przemawiać językiem literackim. Bo chcę, by ta książka nie została zapomniana po trzech dniach.
Który z bohaterów książki zrobił na Panu największe wrażenie?
Krzysztof Drozdowski: Admirał Horthy. To nie była postać krystaliczna – ale sposób, w jaki próbował wyrwać swój kraj spod dominacji Hitlera, jego rozterki, duma i rozpacz – to wszystko sprawiło, że pisałem o nim z dużym napięciem. I oczywiście postać Eichmanna – biurokraty śmierci, który uważał, że nikogo nie nienawidził, tylko wykonywał zadania. Ten kontrast między zimną kalkulacją a oceanem cierpienia ofiar był dla mnie jednym z najważniejszych tematów.
Wspomniał Pan wcześniej o wsparciu żony. Czy ta książka kosztowała Pana dużo sił?
Krzysztof Drozdowski: Bardzo dużo. To były miesiące intensywnej pracy, w której trudno było wyłączyć emocje. Przeżywałem to. I naprawdę – gdyby nie moja żona Karolina, która mnie rozumiała, wspierała i czasem po prostu przynosiła herbatę i mówiła „pisz dalej”, to ta książka mogłaby nie powstać. Jestem jej ogromnie wdzięczny.
Co dalej? Czy planuje Pan kontynuację?
Krzysztof Drozdowski: Oczywiście. Mam kilka projektów – chcę rozwinąć temat powojennych procesów zbrodniarzy wojennych, a także spojrzeć szerzej na losy Europy Środkowo-Wschodniej po 1945 roku. To nie był koniec wojny – to był początek nowej niewoli. Ale o tym – już w kolejnej książce. Ii mam nadzieję, że dzięki niej historia znów stanie się dla kogoś żywa. I przestroga – aktualna.
9 maja o 17 30 w Bibliotece na Starym Rynku odbędzie się ogólnopolska premiera tej książki.
